19 sierpnia. Vega Huerta
Piszę leżąc na plecach przed namiotem pierwszy raz od 54 dni rozbitym przed nocą. To mój ostatni nocleg w Picos i ostatni tak wysoko ponad chmurami. Czyli święto!
Kantabria była bardzo ciekawa. Weszłam tam GR1, ale go natychmiast zgubiłam. Nie szkodzi, bo i tak wybierałam się nad jezioro Alsa licząc na coś ciekawego. Rzeczywiście to ładne miejsce, zbiornik miał 2 tamy, bo tym razem nie zalano doliny tylko przełęcz. Długo szłam brzegiem chociaż najlepszy szlak odbijał w górę niemal od razu. Nie chciało mi się podchodzić. W rezultacie rozbiłam namiot na skarpie i rozłożyłam się na karimacie obserwując zachód słońca nad jeziorem. Meszki znalazły mnie po minucie i gdybym nie miała moskitiery ogryzłyby mnie chętnie do kości.
Najprostsza droga do Barcena de Concha opadała spod tamy i była asfaltem więc ją nieroztropnie porzuciłam i poszłam przez grzbiet. W rezultacie zeszłam do miasteczka chwilę po pierwszej i trafiłam na zamknięty sklep. Ktoś powiedział, że już nie otworzą, bo fiesta, ktoś, że otworzą jakiś inny malutki, przeczekałam więc siestę w barze gdzie nie mogłam zjeść, bo gotowali tylko na rezerwacje. Z nudów kupiłam bilet na basen i umyłam się w gorącej wodzie. O 16.30 wyruszyłam w poszukiwaniu sklepiku, ale go nie znalazłam. Uczynny kierowca poradził żeby jechać do następnej miejscowości i mnie tam zabrał. I dobrze, bo tam był bezglutenowy chleb i źle, bo musiałam wrócić 6km pieszo. Długo, bo rosły tam wspaniałe jeżyny. Dojrzałe, słodkie to tylko 350m npm. Nocowałam w pierwszej wsi na GR71. Na placu zabaw. Wieś świętowała, było bardzo przyjemnie.
Szłam GR 71 przez 3 dni. Przecinał parc naturel Saja Besaya, ładne zielone góry prawie dwutysięczne, na zachodnim krańcu skaliste jak Picos. Przyjemne 85 km. Bez sklepu, ale z kilkoma barami. Zero turystów.
W Potes, turystycznym miasteczku pełnym knajp kupiłam zbyt mało jedzenia, albo zbyt dużo, bo nie mogłam się zdecydować jak iść. Pogoda się popsuła, widoczność spadła do zera. Już planowałam obejście Picos d’Europa bokiem tym od południa, którego nie widziałam. Przeszłam tak kilkanaście km. Najpierw jeszcze w upale szlakiem pielgrzymkowym (pani w klasztorze obdarowała mnie paszportem pielgrzyma wzięłam, ale nie wiem czy wykorzystam) potem we mgle polną drogą która niby miała być szlakiem. Nuda, wilgoć, wlokłam się potwornie, ż nagle z doliny, która jest granicą Asturii zawiało i mgła się rozdarła. Byłam w pięknych górach! Oczywiście w nie natychmiast skręciłam:)
20 sierpnia. Ale to już w kolejnym wpisie. Tymczasem dotarłam do Cangas de Onis i bez reszty pochłania mnie problem jak zjeść arbuza przy pomocy scyzoryka o ostrzu długim na 4,5 cm i łyżki z plastiku…:)
PS: zdjęcia z telefonu po powrocie pokażę lepsze