Islandia cz5-autostopem do Holmavik

Z przyjaznej informacji turystycznej w Blondous wyszłam troszkę ogrzana, bogatsza o wydrukowaną mapkę i zdecydowana dostać się jak najszybciej do Holmaviku. Ponieważ miła dziewczyna nie wiedziała nic o Zachodnich Fiordach umówiła mnie przez telefon z facetem w kolejnej informacji, który potwierdził, że da się stamtąd dojść na Hornstrandir, i że jak do niego dotrę wszystko mi wytłumaczy. Było w tym jechaniu coś totalnie abstrakcyjnego. W dobie internetu, natychmiastowego dostępu do każdej informacji tłukłam się stopem przez kilka godzin po radę. W deszczu, w temperaturze bliskiej zera, brudna, zmarznięta i mokra. Na oko wydawało się to proste-niewiele ponad 100 km. Północne wybrzeże na tym odcinku to zielone pastwiska pełne zwierząt, samotne farmy, sporo koni. Piękne miejsca. Gdyby nie dzielące te tereny płoty może zdecydowałabym się pójść pieszo, pomimo braku szlaku czy ścieżki. Płoty kolczaste, nie do pokonania więc została mi tylko ta szosa. Jedynka. Padało, wiało i było upiornie zimno. Nie przebrałam się, więc nadal byłam mokra. Całe zgromadzone w informacji ciepło uleciało, peleryna znów zaczęła przepuszczać deszcz. Siekło po twarzy, wpływało w dekolt- nic nowego. W drodze do dogodnego (do machania) miejsca spotkałam parę autostopowiczów z Polski, którzy uprzejmie minęli mnie (puszczając tym samym przodem), bo byłam bardziej zmarznięta i bardziej mokra niż oni. Byłam im bardzo wdzięczna (nadal jestem). Pogadaliśmy tylko przez chwilkę, stojąc we trojkę niczego byśmy nie zatrzymali. Warunki były paskudne, prawie nic nie jechało, a jak jechało fontanna spod kół zostawiała na nas błotnisty prysznic. Pomimo tego ruszyłam po jakiejś pół godzinie, a kobieta, która mnie zabrała żałowała, że nie zmieści już tej mokrej dwójki. Mam nadzieję, że długo nie czekali. Dziewczyna podwiozła mnie do stacji benzynowej gdzie szosa nr 1 odbija od wybrzeża na południe radząc żebym spróbowała łapać w restauracji, nie wychodząc na ten paskudny deszcz, ale było mi głupio. Ubrałam się i wyruszyłam na północ drogą nr 68. Nie mogłam stać, bo za bardzo bym marzła. Po kilkudziesięciu minutach zgarnęły mnie stamtąd dwie Hiszpanki (matka z córką), z którymi dojechałam aż na kemping w Holmaviku. Asfalt się szybko skończył i jadąc w deszczu wąską gruntową drogą usmarowałyśmy cały samochód błotem, tak że wyglądał jak bryła z kamienia. To piękna trasa, pusta, tuż nad fiordami pełnymi ptaków, jedzących wodorosty owiec, małych rybackich domków, kamienistych plaż i mgieł. Dużo dłuższa niż przypuszczałam.

Potem nocleg na kempingu w Holmaviku. Lodowatym, nieprzyjaznym, wystawionym na ciągnący od oceanu wiatr. Grunt jest tam tak ubity, że niemal nie da się wbić szpilki, wspólną część, razem z kuchnią zamykają już o 9-tej (żeby nikt tam nie nocował- wiem, bo spytałam), prysznice podobnie (pewnie żeby ich nikt nie zniszczył). Ogólnie czułam się tam jak więzień wymagający stałej kontroli nie gość. Kemping nie oferował nic poza miejscem na namiot i drewnianą toaleto- łazienką. Kosztował sporo. Rano straciłam kupę czasu czekając aż mi się naładują baterie, bo kuchnię otwarto dopiero po 9-tej. Ani się wysuszyć ani ugotować… Generalnie byłam rozczarowana. W Holmaviku jest duży, niezbyt drogi sklep czynny znacznie dłużej niż kemping, więc można tam pójść i się ogrzać, to blisko. Jest też porcik, kilkadziesiąt skromnie wyglądających domów, kościół i informacja (w restauracji połączonej ze sklepem z wyrabianymi na miejscu artystycznymi pamiątkami). To obejrzałam już rano, w piękną słoneczną pogodę. W informacji kupiłam mapkę, wysłuchałam rad i popatrzyłam jak obsługa, dla mnie zwyczajnie miła rozpływa się w przesadnych uprzejmościach wobec pary bogatych turystów. Holmavik wygląda biednie. Nawet w sklepie miałam wrażenie, że ludzie ledwo wiążą tu koniec z końcem. Z domów łuszczy się farba, port świeci pustką. To koniec świata. Ścieżka, którą ja wybrałam nie jest dla każdego (chociaż nic o tym nie usłyszałam w informacji, odniosłam nawet wrażenie że pan który mi doradzał sądził, że przejdę kawałek i zawrócę, więc za dużo mi nie opowiadał), zresztą to długa wielodniowa trasa, a pieniądze przynoszą raczej samochodowi turyści sypiający w hotelach, jadający w restauracjach. Nie widziałam ich tam zbyt wielu.

Wyszłam szosą, nie zauważając, że przez kilka km można kontynuować marsz wzdłuż wybrzeża. Nie dopytałam też o to, nie chcąc przeszkadzać w rozmowie z tymi (pewnie długo wyczekiwanymi) turystami i potem żałowałam, bo szosa nie jest nadzwyczaj ciekawa… chociaż nudna też w zasadzie nie jest. To piękne tereny, porośnięte cudną zielenią, pełne ptaków. Droga kompletnie pusta, pomimo to, po kilku km złapałam stopa. Dwójka młodych Niemców (bardzo miłych) podwiozła mnie na początek szlaku jakieś 10 km na północ od miasta. Ścieżka nie była znakowana, nie była jakoś specjalnie widoczna, ale nie miałam orientacyjnych problemów. Wyszłam pod górę objuczona bardzo ciężkim plecakiem z jedzeniem na kolejne 10 dni. Tyle mi jeszcze zostało (plus dwa w rezerwie na powrót). W Holmaviku udało mi się dokupić wszystko co potrzebne, oprócz gazu.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »