Szło mi się z początku bardzo ciężko. Świeciło słońce, wiatr nie docierał zza zbocza, a przede mną wyjście na płaskowyż. Kilkaset metrów, dość strome, dość długie, dość gorące. Na górze zrobiło się wietrznie i zimno- wysokość robi tu wielką różnicę. Już po godzinie doszłam do płatów śniegu. Nie było ścieżki, prowadziła mnie linia z prądem i podążające wzdłuż niej wielkie kopczyki. Przede mną kołowała się mgła, w dotyku jak się potem okazało oślizła i lodowata. Chwilkę przed tym jak się w nią zanurzyłam do mojej linii dołączyła biegnąca z doliny droga- odcisk kół na kamieniach i mchach. Nie zeszłam na nią, bo na górce w pewnej odległości od szlaku wypatrzyłam pomarańczową kapsułę- ratunkowy schron, który wprawdzie służy tylko do pomocy w ciężkich przypadkach, ale byłam upiornie zmęczona. Wyłaziła ze mnie cała dwutygodniowa wędrówka, wyłaził rozregulowany żołądek, bolała głowa. Do tego w schronie grzał kaloryfer! Dobrodziejstwo biegnącej przez góry elektryczności. Temu już się nie oparłam. Mrożący do kości wiatr, mgła, a wewnątrz ciepło i łóżka. Wyspałam się tam jak mops i rano, trochę głupio zamiast wrócić do miejsca gdzie ostatnio widziałam szlak poszłam dalej wzdłuż słupów mając nadzieję na kolejne spotkanie z drogą.
W międzyczasie trafił mi się śnieg, potem jeszcze więcej, bardzo grubego, szczeliny jak w lodowcu, śnieżny most. Przelazłam nim ponad rwącą rzeką, a potem widząc wielkie kopce zagapiłam się i jak zahipnotyzowana zeszłam na wprost przepięknego widoku nad fiord. Pomyślałam dopiero na dole- na niewielkiej wysokości nad morzem, i znów mozolnie wdrapałam się trochę wyżej, trawersując dzikie strome zbocza w poszukiwaniu zagubionej ścieżki. Nie od razu odkryłam co się w zasadzie zdarzyło. Namordowałam się strasznie szukając znaków i w końcu wypatrzyłam mizerne, bardzo rzadko postawione kopczyki. Wyprowadziły mnie na akrobatyczne zejście po niemal pionowej ścianie. Przez cały czas byłam tak skupiona na odnajdywaniu trasy, na fiordzie, nad który naciągał deszcz, że nie pomyślałam o odszukaniu porzuconej wczoraj drogi. Linia z prądem, która mnie prowadziła zdążyła w międzyczasie zniknąć (pod ziemią), kopce odbiły aż na sam dół w przeciwnym niż interesujący mnie kierunku, nie miałam dokładnej mapy (pożałowałam pieniędzy, bo pokrywałaby tylko jeden dzień). W efekcie godzinami snułam się po upiornie stromych, na zmianę kamienistych lub podmokłych zboczach i w końcu (i tak) zeszłam nad ocean. Były tam jakieś zabudowania i tabliczka z nazwą- po tym zorientowałam się, że zeszłam o fiord za wcześnie. Mogłabym teoretycznie ominąć kolejne zbocze nadmorską drogą, ale odkrycie, że aż tak się zagapiłam natychmiast wydobyło we mnie zapas energii.
Pomyślałam chwilkę (krótką niestety) i zaryzykowałam powrót na płaskowyż wzdłuż rzeki. To oczywiście nie najlepszy pomysł. Najpierw bagna, potem podmokłe łąki, znów bagna, rząd kolejnych wodospadów, siatka dopływów, w której z trudem odnajdywałam główny nurt, podmokłe kamieniste łąki, pola śniegu, śnieżne mosty, śniegowe błoto. Mgła, deszcz, brak widoczności. Moja rzeka wyprowadziła mnie na urwisko, które pokonałam po trzecim podejściu, z wielkim strachem. Wszystko się tam obrywało, sypało, zapadało, a w dole huk rzeki nakrytej mgłą. Na wprost na wpół zamarznięty staw. Obeszłam. Starając się nie gubić kierunku, w ciemno (czyli w jasno, ale różnica niewielka) przeszłam wzdłuż czegoś ciemniejszego- może zbocza, przez miękki, zalany, czasem zaśnieżony grunt aż natknęłam się na samotny kopczyk. Tam się poddałam i rozbiłam namiot. Padało, a ja chciałam odpocząć i zjeść. Przeżyłam przy tym chwilę grozy- kilkaset metrów dalej było jezioro zeszłam nad nie po wodę i wracając długo krążyłam we mgle szukając ciemnozielonego namiotu idealnie wtopionego w pełen głazów teren. Uff… Rano było jeszcze gorzej. Mgła zgęstniała, bardzo wzmógł się deszcz.
Nie mając wyboru spakowałam się i wyruszyłam przed siebie z kompasem w dłoni porównując co chwilkę widok przede mną i za mną. Według mapy, którą na szczęście, za namową pana z informacji sfotografowałam (i która bardzo się różniła od mojej papierowej 500-tki) niecały kilometr przede mną powinnam przeciąć zgubioną wczoraj gruntową drogę. Rzeczywiście na nią trafiłam- niemal po omacku. Tu, daleko od cywilizacji była już ledwo widoczna, co gorsza kręciła i nie miałam pewności czy chwilowy kierunek na północny zachód- (odpowiadający mi) nie zaprowadzi mnie znów do Holmaviku, mogłam przecież przeciąć jakiś wielki zakręt i niechcący pójść w przeciwnym niż powinnam kierunku. Borykałam się z tym problemem przez cały dzień. Droga kręciła tak, że kompas wskazywał naprzemiennie wszystkie strony świata. Miałam wrażenie, że poruszam się głownie na południe, ale w sumie… po drodze do Holmaviku czekał przecież ten ogrzewany schron… Tym się pocieszałam starając się wypatrzeć jakikolwiek ślad kół na piarżyskach, na polach błota ubitego przez zimowe deszcze, na skałach. Najtrudniejsze były płaty śniegu. Tak duże, że we mgle widziałam tylko nieskończoną biel. Musiałam mozolnie obchodzić każdy wokół patrząc gdzie wydobywa się spod niego droga- która zwykle była tylko cieniem czegoś, nawet nie ścieżki, wspomnieniem po kimś kto wdarł się tu ostatni jesienią ubiegłego roku. Przeczuciem. Kilka razy się pomyliłam i wracałam powtarzając te same czynności.
Padało bez przerwy, znów przemoczyłam rzeczy, znów nie odpoczywałam, nie jadłam. Mgła przedarła się lekko po kilku godzinach, pokazując mi seledynowo obrośnięty strumyk i piaszczystą górę. Widok ginął jeszcze wiele razy, ale za górką chmura coraz bardziej rzedła, czy też raczej ja zeszłam pod nią z mlecznej mżawki wprost w regularny deszcz.
Doszłam tak aż do grubszej, gruntowej drogi, skręciłam w lewo (po namyśle, bo wcale nie byłam pewna) i z półtorej godziny później weszłam do wyglądającej na opuszczoną wsi z ruinami jakiejś starej fabryki. To rozpoznałam. Byłam na mapie!
Przez chwilkę miałam zamiar znaleźć jakieś schronienie w ruinie, ale obwieszono ją napisami „teren prywatny”, więc z żalem powlokłam się dalej wzdłuż fiordu wystawiona na całkiem poziomy deszcz. Trudno w to uwierzyć, ale zatrzymałam się w cieniu jakiejś opuszczonej przyczepy i tam było zupełnie sucho. Ubrałam się cieplej, coś zjadałam. Zmusiłam się żeby z tego bezpiecznego miejsca wyjść i jakiś kilometr dalej znienacka złapałam stopa. Po prostu cud.
Grupa Islandczyków z Reykjaviku wynajęła na jedną noc duży dom tuż nad fiordem. Za nim ostatecznie kończyła się droga. Ogrzałam się tam, posiedziałam pod dachem klika godzin, przez jakiś czas sama, ciesząc się wygenerowanym dla mnie ciepłem- grzejnikami na gaz, uruchomionym piecem (dom stał pusty i początkowo było w nim lodowato). Para, które mnie zabrała wróciła po kogoś czyj samochód nie dałby sobie rady z tą drogą, a kiedy w domu zaczęło przybywać gości przeniosłam się do dużej drewnianej toalety nad oceanem (z 500 m od tego budynku). Zmieściłam się w niej razem z namiotem. Dobrze mi się tam spało no i miałam miejscówkę z łazienką :). Rzeczy zdążyły wyschnąć kiedy czekałam więc pomimo pewnej ażurowości tego przybytku było mi w nim wystarczająco ciepło.
Cześć Kasiu!
W tym sezonie „modna Islandia” – Łukasza też tam poniosło.
Czytam Twoją relację jako „lekturę wakacyjną”.
Z pozdrowieniami
Hej
To chyba nie moda, po prostu bilety staniały. Udanego wyjazdu, dla wszystkich, bo pewnie nie jesteś sam:)
Ja jestem już po wakacjach więc pozostaje tylko pomarzyć….
i zrobić plany na przyszły rok :)
Kasiu! Występująca na zdjęciu Laponia w kolorze bordo/fuksja ( ten męski problem z kolorami…) to jest alternatywa Pertexu? Jakie wnioski?
Hej, To fuksja. Nie widzę różnicy. Wymęczyłam bardzo solidnie obie wersje.
PS dopisuję bo zapomniałam ta nowa wersja materiału nie ma śladów po moim niszczącym plecaku a na starej są malutkie zadziorki- ale to w zasadzie niewidoczne, można wyczuć palcem (jak się szuka).