Islandia cz7 pieszo na Hornstrandir

Spałam tak długo jak umiałam. W drewniany daszek toalety stukał deszcz. Wiatr gwizdał w szczelinach, słyszałam jak huczy ocean. Coś tam mi czasem kapało na namiot. Ogólnie beznadzieja. Jedynym światełkiem w tunelu była prognoza. Po południu miało się poprawić, wierzyłam w to. Przewracając się z boku na bok, w półśnie widziałam, że wyszli Islandczycy. Przyjechali ogrzani, tylko na kilka dni. Rozumiałam ich, ale nie miałam ochoty się moczyć. Wyruszyłam 4 godziny później kiedy deszcz troszeczkę osłabł. Mijając zabudowania skinęłam głową panu, który wieczorem uznał, że zwariowałam. Że sama, że bez gps-a, nawet bez dobrych map. W deszcz. W tym on i islandzka grupa byli zgodni. Wariatka, narobi wszystkim kłopotów. Pan przestawiał coś na podwórku. Też skinął głową. Chwilkę potem dogonił mnie samochodem. Zdziwiłam się. Myślałam, że chce mnie zawrócić. Pytał (dzisiaj już nienaganną angielszczyzną, wczoraj głównie po islandzku), pytał czy na pewno chcę iść. Czy jestem pewna. Powiedziałam, że spróbuję, że pójdę. Czy byłam pewna? Pojęcia nie mam. Jak wiele razy w życiu w podobnych sytuacjach pocieszałam się, że umiem zawracać, że jak sobie nie poradzę, jak mi się nie spodoba, nie wyjdzie wrócę i poszukam innych ciekawych miejsc. Więc kiwnęłam głową, że tak, że idę-Dobrze-usłyszałam zdziwiona-to wskakuj przewiozę cię przez bród samochodem…

Za rzeką zaczęła się ścieżka. Początkowo dość dobrze widoczna, prowadząca do kolejnej rzeki przeciętej mostem. Potwornej, szalonej. Mostek wydawał się dla niej zbyt wątły, trochę podejrzany. Tuż za nim całkiem znikła ścieżka. Przez godzinę może dłużej wlokłam się wybrzeżem szukając śladów moich poprzedników. Czasem je znajdowałam czasem nie. Mokre trawy, śliskie kamienie, porośnięte mchami pagórki, bagienka, szkiery i skruszone skały. Islandczycy ostrzegali, że bez gps-a nie dam rady, bo są uskoki gdzie jest tylko jedno przejście, jedno możliwe zejście czy wejście. Znajdowałam je bez problemu jak zawsze w górach. W takich miejscach zwykle jest jakiś ślad. Chodzimy nimi wszyscy i my i zwierzęta wydeptując troszkę trawy i mchy, przesuwając luźne kamienie, kopiąc piach. W jednym z takich wąskich gardeł wypatrzyłam polarne liski. Wykorzystując chwilkę bez deszczu zmieniłam obiektyw i podeszłam do nich trochę bliżej. Nie bały się. Były bardzo ciekawskie.

Potem znalazłam jeszcze szkielet wieloryba, głowy jakiś dużych ryb, muszle. Było coraz bardziej mokro, coraz zimniej. Pogoda wcale się nie poprawiała, ale nie poddawałam się. Wybrzeże było piękne i dzikie. Podobało mi się. Po południu wzmógł się deszcz, widoczność siadła. Na jakimś bagienku bardzo zdziwiona wypatrzyłam idącą z przeciwka grupę. Jak się okazało Szwedów. Ociekające małolaty. Mokre chyba jeszcze bardziej niż ja. Twardziele. Ich przewodnik powiedział, że daleko nie zajdę. Że od Hornstrandiru dzieli mnie jeszcze 9 rzek i że wszystkie sięgały im prawie do majtek. Że przechodzili je trzymając się nawzajem za ramiona, bo bardzo ich spychał prąd. Na kolejnej, tej najbliżej nas jest most -pocieszył mnie. Pójdź sobie jeszcze kawałek i wróć. Gdyby trafiła ci się jakaś grupa miałabyś szanse, ale widzieliśmy tylko jedną półtorej godziny temu…Nie dogonisz ich. -Nie dogonię -pomyślałam. Szli w przeciwnym kierunku więc dzielą nas 3 godziny. Nie do nadrobienia…

Bardzo zdołowana, z poczuciem ciężkiej beznadziei, szłam dalej moknąc i moknąc. Przeszłam przedzieloną mostkiem, wezbraną potwornie rzekę, powlokłam się przez zalane płaty mchu, przez zwężone przez narastający przypływ plaże. Kamieniste więc powolne, bardzo śliskie. Pomyślałam, że dojdę do Drangaviku. Nie wiem czemu akurat tam. Czym dalej szlam tym mocniej rosło we mnie przekonanie, że tam właśnie zdarzy się cud. Nie miałam pojęcia jaki, na nic szczególnego nie liczyłam, ale byłam pewna, że tam wszystko się zmieni, więc szłam. Jednocześnie byłam przekonana, że wrócę. Nawet nie sfotografowałam niektórych miejsc. Kwiecistych łąk sięgających mi niemal do pasa, mokrych jeszcze bardziej niż prysznic, ściekających po klifach strumyków, morskich ptaków, polujących jakby nie przeszkadzał im deszcz. Pospiesznie strzeliłam fotkę pięknego skalnego łuku myśląc, że rano (jak będę wracać) będzie dla niej lepsze światło. Niespodziewanie doszłam do rzeki. Więc to był Drangavik. Takie nic zatopione w gęstej mgle. Nie myśląc (bo było już na to za zimno) rozbiłam namiot na pięknej piaszczystej łasze. Nie zainteresowała mnie przecinająca dalszą drogę rzeka. Przecież wrócę. Nie było żadnego cudu. Mokra, nadal we wszystko ubrana, zaszyta w ciepłym śpiworze (miałam nadzieję, że ta cała wilgoć jakoś się w nim pomieści, że nie klapnie, nie pokleja się w kluchy), zmarznięta pomyślałam, że ta sytuacja ma też pewne dobre strony, wracam więc nie muszę oszczędzać jedzenia. Jak miło…Leżałam sobie w moim mikro namiotku i jadłam słuchając deszczu…  Obudziło mnie słońce.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »