Islandia, wschodnie Fiordy Víknaslódir cz3

Padało. Po cichu, ale bezlitośnie. Co jakiś czas dla pewności rozsuwałam zamek namiotu i patrzyłam na morze szumiące za szpiczastą toaletą. Potem znów próbowałam zasnąć. Deszcz sam w sobie nie jest taki zły, ale dla kogoś, kto wreszcie wysuszył wszystkie ubrania to nic ciekawego. Czekałam. Czekali też czterej Holendrzy w dwóch postawionych zbyt blisko mnie namiotach i Austriak- rozbity troszkę z boku. To też sprawdzałam co jakiś czas. W moim kubku właśnie odpadło uszko. Od dwóch tygodni trzymało się na słowo honoru- przyklejone z grubsza srebrną taśmą, teraz ostatecznie się rozsypało, a przez dziurę po wypadłym nicie wylewała mi się cała woda. Taśma pomagała na kilka minut, zbyt krótko.

Wykorzystałam pierwszy szelest w namiocie Holendrów żeby pożyczyć garnek. Deszcz słabł i się nasiłał. Góry pokrywał mokry śnieg. Panowie postanowili wrócić, chociaż dopiero zaczynali szlak- w planach idąc w przeciwnym niż ja kierunku. Wracali do Bakkagerdi najbezpieczniejszą drogą, która mi wydawała mi się kontynuacją szutrówki. Wybrałam marsz przez góry. Za rzeką, która udało mi się kawałkami przeskoczyć ciągnęła się słabo widoczna ścieżka ozdobiona żółtymi kołkami. Na grani była też szlakowa mapa, potem skalista, szeroka i zaśnieżona przełęcz, widok na rząd urwistych gór, płytka dolina na szczęście bez wielkiej rzeki i kolejna zaśnieżona grań. Za nią zejście wśród łanów ociekających traw, w mokrym śniegu, niżej przechodzącym w deszcz. Nad samym morzem troszkę się na chwilę zgubiłam. Kawałek przeszłam plażą podziwiając okrągłe kamyki, muszle, wyrzucone przez odpływ rośliny. Szlak wypatrzyłam znów na urwisku- błotnistym klifie niedawno nadgryzionym przez sztorm. Schodził nad rzekę. Nie ucieszyłam się. Nie była wielka, ale płynęła szybko, czarny, pokryty pianą nurt wydawał mi się bardzo głęboki. Okazało się, że po kolana zimny tak, że stopy mi całkiem zdrętwiały. Z trudem wgramoliłam się na oślizły brzeg i dopiero wyżej założyłam buty. Prowizorycznie. Kilkadziesiąt metrów dalej stał biwak- ugrzęzły w rozdeptanym przez owce błocku, chyba bardzo stary, ale odmalowany- ogniście pomarańczowy. Deszcz nie osłabł już ani na chwilę. W schronie nie było drewna, ale znalazłam garnki, więc ogrzewałam się gotując wodę. Sami wiecie, że lubię schrony.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »