Wstaliśmy tego dnia troszkę później niż zwykle. Pogoda poprawiała się. Kiedy wyszłam zrobić zdjęcia, jeszcze na długo przed świtem, dalekie światła nadmorskich miejscowości odbijały się w jakiś chmurkach, ale niebo z każdą chwilą robiło się coraz jaśniejsze i czystsze. Chwilę później wstał różowy świt. Grad topniał w oczach, ale na szlaku, jeszcze długo ukrytym w cieniu widzieliśmy pozamarzane kałuże i porozrzucane po skałach lodowe kulki. Wysokie góry, wynurzające się zza sąsiedniej grani były równiutko białe. Nad szczytami kłębił się podejrzanie wyglądający wał chmur i idąc piękną, skalistą ścieżką, tak szybko jak tylko się dało- bo bliżej do wspaniałego widoku, i bo straszliwie zimno, zastanawiałam się czy te chmury przedostaną się ostatecznie przez grań czy może rozpłyną w coraz silniejszym słońcu. Prognoza pogody była nie najlepsza, ale pogoda -wręcz doskonała. Marzliśmy troszkę jeszcze we wsi (było do niej niecałe 3 godziny), ale w południe w osłoniętych miejscach zrobiło się przyjemnie ciepło.
Marignana okazała się sporą, chociaż raczej nieturystyczną wioską. Gite była czynna. Oferowała nawet troszkę rzeczy na sprzedaż, ale niestety nie palnik. Właściciele mówili, że pewną szansą jest Porto, ale być może uda nam się coś uzyskać też w Evisie. Ponieważ dochodziła już 11-ta a sklepy na Korsyce są zamykane pomiędzy 12-tą a 15.30 polecieliśmy dalej tak szybko jak się tylko dało. Ścieżka na mapie niezbyt ciekawa (bo niedaleko jest droga) w rzeczywistości biegnie pięknym laskiem, a dalej przechodzi przez typowo korsykański wiszący mostek, z którego wcale nie tak łatwo zejść. Trzeba zdjąć plecak. Do tego pojawiają się widoki na Canache de Piana- skupisko urwistych, oszlifowanych przez wiatr skał. Całkiem przyjemna trasa. Dobiegłam do Evisy pierwsza, być może z powodu najsilniejszej motywacji. Płatki owsiane, które jadam na śniadanie zalane zimną wodą nie są porywająco smaczne. Zależało mi na palniku.
Sklepik na samym końcu wsi był spory i nieźle zaopatrzony. Starszy pan miał nawet gaz, niestety palnika nie było . X nie poddał się jednak. Udawszy się z braku innych pomysłów do wiejskiego baru w kooperacji ze zgromadzonymi tam licznie panami doprowadzili naszą kuchenkę do całkiem niezłego stanu, zapominając jednak nakręcić na nią uchwyty do stawiania garnka. Złośliwa maszynka zacięła się w tej pozycji ostatecznie. Gaz wprawdzie dawała, ale problem uzyskania z niego wrzątku pozostawiła nam. Na szczęście przechytrzyliśmy ją. Mały stalowy kubek dawało się postawić bezpośrednio na palniku, a do gotowania większych ilości wody wykorzystywaliśmy ogniska.
Było dopiero wczesne popołudnie. Postanowiliśmy dojść jeszcze przed nocą do Ota. To jeden z najbardziej znanych odcinków Mare a Monti- Gorges de Spelunca. Urwisty i wąski kanion rzeczywiście jest bardzo ładny. Szczególnie ostatni, najniższy odcinek, gdzie ścieżka biegnie wzdłuż rzeki. Dalej dolina rozszerza się i pojawiają się oznaki cywilizacji. Minęliśmy jakieś zalane błotem boisko, potem oliwne gaje poowijane siatkami do łapania spadających owoców. Kilkaset metrów szliśmy pod oberwanym skalnym zboczem pełnym starych lodówek i pralek. Wyżej nad nami pracowali jacyś ludzie chyba reperując szosę. Dalej już pojedyncze drzewka pomarańczowe i pierwsze zabudowania Ota. Za każdym razem kiedy zdarza mi się przechodzić przez takie nieturystyczne wiejskie okolice, mam wrażenie jakby ktoś nieznajomy zaprosił mnie najpierw do łazienki czy do spiżarki. To takie osobiste, lekko rozmemłane miejsca. Prywatne, niewymuskane. Bez stylizacji- odwrotnie niż uporządkowane według jakiegoś planu i na pewno też z jakimś zamiarem miasta.
Dalszy ciąg wieczoru sprawił nam troszkę kłopotów. Sklepik w Ota był bardzo malutki. Ani śladu palnika czy gazu. Gite, sami nie wiemy może nawet była otwarta, a w każdym razie być może gdzieś był ktoś, kto coś o niej wiedział albo miał klucz, ale postanowiliśmy najpierw sprawdzić czy nie da się zabiwakować gdzieś poza wsią. Pogoda była idealna. Podeszliśmy kawałek, ale jedynym płaskim miejscem na kamienistym i kolczastym zboczu okazało się wnętrze małej szopy. „Stajenka licha” brzmi nawet całkiem nieźle, drewniane wnętrze pewnie wysłane miękkim siankiem… W rzeczywistości to co pozostawił na posadzce poprzedni właściciel siankiem bynajmniej nie było. Było za to suche, równe i całkiem miękkie. Bez zapachu. Mogło mieć już nawet kilkadziesiąt lat. Sprawnie postawiliśmy na tym podłożu namiot- dokładnie przy oślim żłobie.
Do wsi nie było wcale daleko. Wróciliśmy po wodę i na piwo do baru.