Budzik przed świtem. Namiot pokryty szronem. Odchylam niezamkniętą połę (naszą wentylację). Żar w ognisku przetrwał- wystarczy dorzucić, drewno leży na kupce, podsuszone, połamane (X traktuje ogniska poważnie). Potem różowy przedświt rozjaśniający wierzchołki gór. Ostatnie gwiazdy. Nie czuję wiatru, odwrócił kierunek albo może chwilowo ucichł. Marnuję czas na kolejne zdjęcie. Teraz wystarczy już kilka minut, zaraz już kilka sekund, ale tych samych ujęć nie mam już co powtarzać. Druga herbata. Dziura w Capu Tofatu wypełnia się różem. Z daleka widać, że to nie śnieg. Zbieramy się. Strzepujemy szron. Zesztywniały tropik waży tonę. Wpycham go jakoś, sznurki plączą się po plecaku, zgniatam ubijam i już ok. Przed nami strumyk, przy nim koliba- mała, stara, na jedną osobę. Wokół szron. Potem szlak na zmianę zwęża się i rozszerza do drogi. Nie ma wątpliwości. To wykuty przez człowieka trakt. Nie wiem czemu i komu służył. Czy ścieżka wypasów (sentier de transhumance) wymagała takiego rozrycia skał, czy to może pozostałości wojny? Chwilami przysypany piargiem szlak wznosi się wprost na pionową skałę. Co chwilka wydaje mi się, że w piętrzącym się przed nami murze jest szczerba, ale mylę się. To nie tam. Jeszcze kilka zakosów. Kolejna szansa na wyjście z cienia, ale to znów nie tu. Cień trzyma nas aż do samej grani. Mijamy obwieszone soplami źródło z ławeczką ustawioną wprost na oświetlony ciepłym słońcem świat, ale przy wodopoju zaraz marzną nam ręce. Zjadamy w pośpiechu, bo nie da się tam dłużej siedzieć. Już od dawna idziemy same z Hanią. X poleciał do góry. Jest szybszy. Nie biorę wody. Mam najcięższy plecak i co jakiś czas dokucza mi ramię. Stara kontuzja. Nigdy nie zaleczona jak trzeba.
Ścieżka wspina się szerokim zygzakiem. Inaczej nie dałoby się pokonać urwiska. Kto i kiedy to wszystko zbudował? Ta myśl dręczy mnie, chociaż i tak się tego nie dowiem. Tysiąc metrów pod nami błyszczy morze. Drogę zaczyna zarastać śnieg. Twardy, już wielokrotnie przetopiony. Miejscami śliski. Hania trzyma się jak najbliżej skał. To taki odruch. Niepotrzebny, bo droga jest raczej bezpieczna. Zwalniamy. Słońce dotyka nas dopiero na grani. X czeka z herbatą. Temperatura rośnie o 20 stopni. Jest lato.
Niewiele więcej tego dnia zrobiliśmy. W dole pod nami leżało schronisko Puscaghja. Widzieliśmy je doskonale schodząc. Piękne, wygodne, zaopatrzone w wodę i drewno (trzeba ściągnąć z lasu), otwarte. Strażnik zostawił na ścianie list, ale nie zrozumieliśmy go. Po angielsku była tylko instrukcja pożarowa. Zostaliśmy na noc. Zabrałam aparat i poszłam jeszcze na krótki spacer. Sfotografowałam ścianę, którą schodziliśmy poprzedniej jesieni z Jose i przełęcz, przez którą zdecydowaliśmy się nie iść teraz. Hanię i X przerażał śnieg. Myślałam, że dalibyśmy sobie z nim radę, ale nie upierałam się. Znałam tę przełęcz, a z Puscaghji jest kilka innych dróg. Najlepszą już ominęliśmy (prowadzi granią), ale i tak zostały nam jeszcze dwie.
Noc była spokojna i cicha. Nie pogryzły nas słynne korsykańskie pluskwy. Albo nie było ich w tym przytulnym schronie, albo nasze zabezpieczenia wystarczyły. X spał na stole, my z Hanią rozbiłyśmy sobie na pryczy sypialnię namiotu. Tak było też nieco cieplej. Na tej wysokości był nocą duży mróz. Nie pomogły chmury, które zasnuły niebo zaraz po zachodzie pogrążając nas na długo w zimnej mgle. Nie rozwiały się, więc nie sfotografowałam gwiazd. Brakowało mi ich.