Korsyka, styczeń cz10 przedostatnia.

Budzę się parę minut przed dzwonkiem. Wywlekam z namiotu, zapominając, że stoi na pryczy. Zimne buty na zimnym betonie, nieuniknione skrzypnięcie drzwi. Lodowate powietrze. Szum rzeki. Na granatowym niebie kilka gwiazd. Jaka piękna pogoda po mgle!

Potem poranne grzebanie się. Resztka ogniska, dużo herbaty, mamy nadmiar gazu. Jedna butla wędruje na półkę- będzie dla innych. Zamiatamy, sprzątamy, sprawdzamy drzwi. Hania wiesza nad oknem znalezioną gdzieś w krzakach łopatę. Zastanawiamy się czy będzie śnieg. Czy sięgnie aż tak wysoko. Czy zasypie?

Wierzchołki gór powoli ozłaca świt. Jaskrawa plama rośnie i obniża się, ale nas dotknie dopiero za kilka godzin. Długo idziemy w zimnym cieniu. W niewiarygodnej, typowo zimowej ciemności z widokiem na inny świat. Próbuję to sfotografować, ale nie jestem zadowolona. Za duży kontrast. Teatralna dekoracja z ponurych, ciemnych drzew na ścianie z czystego złota. Ścieżka wije się przez sosnowy las, przecina malutkie rzeczki. Jest znakowana, ale musimy z niej zejść. Gdybyśmy zostali doszlibyśmy w końcu do Ota- a to za blisko, przecież przed nami są jeszcze całe dwa dni. To gdzie zejść nie wydaje się oczywiste, w końcu trafiamy, przechodzimy most. Przecinamy granicę cienia. Słoneczny blask tylko nas muska przefiltrowany przez korony drzew, ale to tak wielka różnica, że stajemy, robimy herbatę. Podziwiamy i znów marzniemy. Nie jest ciepło. Słoneczne plamy tańczą po dnie szmaragdowej rzeczki. Ruszamy dalej. Co jakiś czas trafiają się ślady obecności ludzi. Postrzelany samochód (fotografuję), porozrzucane kapsle (zbieram). Idziemy rozmytą gruntową drogą. Za nami otwiera się pocztówkowy widok na ośnieżone pasmo wysokich gór. Hania opowiada mi o wróżkach. Słucham jednym uchem. Drugie łapie odgłosy rzeki, szum drzew. Nie dlatego, że nie wierzę w możliwość przewidywania przyszłości. Nawet wierzę, tylko myślę, że ktoś kto naprawdę miałby ten dar oddawałby go innym za darmo. Nie kupczyłby nim.

Słońce, które ogrzewa mi twarz wyciska zapach z przydrożnych ziół, aromat igieł. Na zacienionych kałużach chrupie lód. Szybko dochodzimy na przełęcz z widokiem na stok ponad Serriera i fragment półwyspu za Girolata. Przecinamy biegnący granią aż od przełęczy, którą przekroczyliśmy wczoraj szlak. Myślę, że jeszcze tu wrócę. Przejdę tamtą drogą. Nią też…

Dalszy kawałek był znów bardzo piękny. Dziki trawers częściowo zalesionego stoku. Plantacje kasztanów liczące na pewno po kilkaset lat. Źródło. Potem spalony las z widokiem na Marignana i ostre ściany Gorges de Spelunca widziane od drugiej strony. Przeszliśmy ponad kanionem, docierając w ostatniej chwili na oświetlone jaskrawym czerwonym światłem urwisko. Byliśmy tu już. Wiedzieliśmy, że znajdziemy i miejsce na namiot, i wodę. Ale to kawałek, jeszcze z pól godziny… Niesamowity blask pokolorował las, tak, że wyglądał jakby stanął w płomieniach. Nie umiałam tego dobrze sfotografować. Brakowało mi czasu, żeby pomyśleć jak. Zrobione w pośpiechu zdjęcia wyszły płasko. Żałuję. Mogłam stanąć, wyciągnąć statyw. Zastanowić się. Nie zrobiłam tego. X poleciał szybciej żeby przed zmrokiem znaleźć jeszcze miejsce na namiot. Ja biegłam, licząc na to, że złapię resztkę światła nad morzem. Zdążyłam. Złapałam.

Potem wylazłam na skały i strzeliłam jeszcze kilka fot. Nie podobały mi się. Wróciłam i pomogłam w stawianiu namiotu. Już po obiedzie wdrapaliśmy się na te same skały jeszcze raz. Razem z  X. Niesamowicie było wspinać się po urwisku w ciemności. Kałuże pozamarzały, na  płytkich stawkach był lód. Naświetlanie trwało kilkanaście minut. Nic takiego. Światła Piana ponad otoczoną skalistym klifem zatoką. Na horyzoncie statek. Kilka gwiazd. Siedzieliśmy tam w milczeniu z pół godziny słuchając odległego o tysiąc metrów (w pionie) morza. Wydawało się rozgniewane. Groźne.

Zostałam potem jeszcze na chwilę. U stóp skał rósł bardzo stary kasztan. Poskręcany i okaleczony przez czas, ale jak Wenus z Milo doskonały z każdej strony. Chodziłam w kółko i fotografowałam tak długo, aż przestraszył mnie jakiś głos. Coś, może zwierzę, lub ptak wołało do mnie z krzaków. Ostrzegawczo. Idź już. Uciekaj… Spadaj… do siebie…? Nie zrozumiałam przekazu, ale wystraszyłam się tym okrutnie. X, który jeszcze niedawno kręcił się przy ognisku schował się już w namiocie. To bez różnicy, i tak był za daleko żeby go zawołać, ale nie widząc go poczułam się jeszcze bardziej wystawiona na niebezpieczeństwa. Nieuzbrojona. Puściłam się biegiem przez halę i zwolniłam dopiero w kręgu ogniska. Ugotowałam herbatę. Wyciągnęłam nogi do ognia. Po niebie przesuwał się ostry sierp na tle bardzo jasnych gwiazd. Nie było wiatru. Las ucichł. Ostrzegawczy głos nie odezwał się już.

Nocą rozpętała się straszliwa wichura. Prawie armagedon.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »