Za wsią próbuję jeszcze raz odbić w góry, ale ścieżka z początku obiecująca zanika. Wracam, znajduję Strada Antica i czuję się rozczarowana, bo żółte znaki prowadzą asfaltem. Kropi, ale nie spada zapowiadany w prognozie deszcz. Szlak na szczęście skręca w las. Początkowo myślę żeby iść na wschód aż do Porto Vecchio. Są tam duże sklepy, na mapie widzę kemping, ale ostatecznie uznaję że nie warto. Musiałabym wędrować asfaltem, przez płaski często zabudowany teren. Słońce zachodzi za las, narasta chłód, przez chwilę kręcę się po Muretello (tam doszłam z końca Strada Antica), nie znajduję ani sklepu ani baru. Macham, przecież można podjechać na kemping i wrócić, ale nikt nawet nie zwalnia. Kobieta na balkonie zapytana gdzie można zabiwakować wskazuje las. I rzeczywiście ponad wsią jest rozjeżdżona terenowymi motocyklami polana. Niezła, nocą przeszkadza mi tylko zapach świń, widać przeoczyłam jakąś świeżą kupę. Było już ciemno, kiedy stawiałam namiot.
Ranek cichutki, roślinność pokryta mgiełką rosy. Mare a Mare Sud zaczyna się w Porto Vecchio, ale jego początek biegnie asfaltem więc celuję w punkt gdzie schodzi na ścieżkę. Podchodzi cienistym lasem. W L’Ospedale na mapie zaznaczono sklep, dobiegam tuż przez deszczem, znajduję malutką piekarnią, czynną wyłącznie rano. Nici z zakupów, a mam za mało jedzenia. Z braku wyboru zamawiam kurczaka w restauracji ze wspaniałym widokowym tarasem. Część zjadam, większość pakuję w plastikowe pudełko (moją podróżną miseczkę). Nie jest źle.
Daleko nad morzem drą się kłęby szarych chmur, znów zapowiedziano deszcz, ale na razie tylko się bardzo ochładza, zrywa się wiatr i choć ze szlaku można odbić na pierwszy wyraźny skalisty szczyt (Punta di a Vaca Morta), nie skręcam bo jest mi zbyt zimno i nie mam już nic więcej, ubrałam się we wszystko co wzięłam . Z przełęczy oglądam się ostatni raz na morze pod wałem ołowianych chmur, w lesie znów robi się ciepło. Ścieżka opada gąszczem. Ogromne buki, podszyt z arbutus unedo (drzewka truskawkowego) jest gęsty jak tkanina, poobrastany mchem, splątany w kłęby. Fascynuje mnie, więc odbijam w pętelkę lokalnych szlaków. Żółte znaki snują się po lesie od jednego starego młyna do kolejnego. Wszystkie są już w ruinie, ale strumienie nadal są bystre, bulgocą rozlewają się w czyste jeziorka, opadają kaskadami małych wodospadów. Teren jest bardzo górzysty i z trudem znajduję skrawek płaskiego. Tuż obok stoi niski szałas, jak dach postawiony bezpośrednio na ziemi. Nie wiem czemu służy, lub służył. Zasypiam zmęczona jeszcze przed zmierzchem i budzi mnie chrumkanie świń. Łażą, nie reagują na okrzyki. Płoszy je dopiero czerwona latarka.
W Carbini wracam na Mare a Mare. Wieś jest jeszcze uśpiona kiedy przechodzę. Ścieżka śliczna, pachnie rozgrzana słońcem lawenda, w lesie rosną wspaniałe paprocie, tuż przed Levie szlak wbija się w potworny gąszcz, zielsko ponad głowę. W tej wsi jest sklep, jest bar i cukiernia- piekarnia. Korzystam, ciastka bez odrobiny mąki są wilgotne, ciężkie, sycące. Nie rozumiem z czego je zrobiono i już nigdy potem nie udaje mi się takich znaleźć.
Za wsią znów zbaczam ze szlaku żeby zwiedzić neolityczne budowle. Wraz z biletem dostaję małą broszurkę i w prezencie od pilnujących wejścia pań- butelkę wody. Liczyłam na kran, ale niestety nic tu nie ma. Broszurka opowiada o procesie cywilizowania się Korsyki, o plemionach, które przypływały z Sardynii, o ich zwyczajach, nasionach które z sobą przywieźli. Castellu di Cucuruzzu nie robi na mnie wielkiego wrażenia, spodziewałam się chyba czegoś większego, ale mam opis, więc siadam i próbuję wysilić wyobraźnię. Nad daleką sylwetką Monte Includine narasta kołderka z chmur. Niebo ciemnieje, chowam się w neolitycznej spiżarce myśląc że lunie, ale spada tylko kilka kropel. W międzyczasie pojawiają się inni turyści i ich obecność błyskawicznie sprowadza mnie do współczesności. Już nie umiem sobie wyobrazić neolitu. Odchodzę i podziwiam stare drogi, układane z ogromnych kamieni latami, przez całe społeczności. Ich wiek można poznać po rozmiarze skał, nowsze zwykle są „jednoosobowe” wzniesione z głazów które mógł unieść pojedynczy człowiek. Wszystkie jednakowo obrosły mchem i przez to sprawiają wrażenie, jakby nikt ich nie ruszał od wieków, ale musiały być naprawiane, bo czasem trafiam na zapomniane fragmenty, są całe w gruzach.
Castellu di Capula jest wysoką skałą, budowlą z ogromnych głazów i obrastających je kolib. Powstał w neolicie, przez stulecia zamieszkiwała go jedna rodzina. Niedaleko stoi średniowieczny kościół, za nim znajduję mój szlak i wybieram wariant prowadzący do Quenza. Pod koniec biegnie polną drogą, Kobieta prowadzi stado brązowych kóz. Ich gładka sierść błyszczy w słońcu, one wloką się dźwigając wymiona tak pełne, że niektórym plączą się nogi. Wieś jest cichutka, sklepik czynny jeszcze tylko 5 minut, w barze gdzie ładuję baterie jest pusto, na piaszczystym placu pod kościołem panowie grają w bule. Za nimi złoci się i pomarańczowieje wał chmur zawieszony na grzbiecie gdzie byłam wczoraj. Muszę już iść, muszę schować się w jakimś zakamarku, przechytrzyć zakaz biwakowania. Zniknąć na noc lub zapewnić sobie z wyprzedzeniem wszystkie rezerwacje. Bo tak zaprojektowano ten szlak. Nie można go przejść spontanicznie, bez planu. Nieoznakowane, niewidoczne ze szlaku gite mają cyfrowe zamki, kody, które dostaje się po zapłaceniu. Nie umiem nawet ich znaleźć w internecie. Choć wcale nie miałam zamiaru spać w pensjonatach czuję się wyrzutkiem systemu. Jakby Natura nie należała już do wszystkich, jakby stała się produktem na sprzedaż, a ofertę przygotowano dla kogoś innego niż ja. „Czy to nie dyskryminacja?” Zastanawiam się wciskając do plecaka sardynkę w puszcze i paczkę fig. Sklepiki mają ograniczoną ofertę i choć wisi na nich ten sam szyld (zwykle to Proxi) w każdym jest coś innego.