Świt, my już prawie gotowi, jak zwykle. Chłodny cień, gąszcz. Skręcamy w ścieżkę, pod górę, na grani wychodzimy na słońce, robi się ciepło. Las przecinają smugi światła. Ostre, rażące. Edward znika idę wzdłuż skał, dnem lasu, pod bramami z porostów. Mijam pojedynczych turystów, trafiam na punkt widokowy. Na stoliku leży garstka okruszków- przed chwilką jadły tu ptaki, kolorowe, fotografowałem je- mówi Edward. Czekam, ale nasza dwójka to już tłok. Nie wracają. Ruszamy ścieżką ( jedną z kilku wariantów) przez poszycie z bodziszków i pokrzyw. Nagle wychodzimy na słońce. Blask razi. Siadamy przy stolikach piorę skarpety. Zza zakrętu gapi się na nas jakaś rodzina, nasza obecność ich zaskakuje, ale szybko przestają się przejmować. Noszą drewno, obierają ziemniaki, rozstawiają sterty kuchennych naczyń. Jest niedziela. Piknik.
Idziemy GR131. Górą wyspy. Szlak przechodzi ponad głębokim kanionem w dole widać wsie Valle Gran Rey- pięknej doliny odkrytej w latach 60-tych przez hipisów, uciekinierów przed wojną w Wietnamie. Przypływali tu statkiem pocztowym kursującym raz w tygodniu z Teneryfy. Teraz tę trasę pokonują szybkie promy. Pewnie nadal jest pięknie, ale wcale nas nie kusi żeby zejść. Górę kanionu pokrywają tarasowe pólka. Rozgrzane słońcem, porośnięte zielenią. Udało mi się tam z gapiostwa zgubić, ale Edward na szczęście zaczekał. W miejscowości z przyjemnym barem. Kiedy siadaliśmy do stolika byliśmy pierwsi, ale za moment zrobił się tłok. Wyszliśmy rozleniwieni i z rozpędu przeszliśmy jeszcze wielki kawał do miradoru na szczycie wyspy. Nadal GR-em, spokojnie, ładnie przez kilka wsi, obok skały Fortaleza za którą już chciało się schować słońce. W ostatnim domku poprosiliśmy o wodę. Starsza pani, dwa rasowe koty, tysiąc doniczek. Rozmowa na migi. Dwie butelki. Potem światło coraz łagodniejsze, szlak coraz bardziej dziki, chaszcze, rumianki, pojedyncze palmy, dalej kikuty spalonych drzew. Świadectwo kataklizmu, który strawił część lasów Gomery w 2012 roku. Początkowo zarejestrowano 30 małych ognisk, spowodowanych zwykle niedbalstwem (papieros, obozowisko turystów), ale kilka było dziełem podpalaczy. Rok był suchy. El Gran Fuego zaczął się późnym latem. Przychodził falami, nie udało się go ugasić aż do października – początku jesiennych deszczy. Płomienie buchały wysoko jakby pochodziły z bomby, pokonywały zapory, przeskakiwały drogi. Spalone tereny poddano intensywnej rekultywacji. Posadzono rośliny żeby ochronić glebę przed erozją. W wielu miejscach zamiast typowych dla subtropikalnego lasu Wysp Kanaryjskich wawrzynu i wrzosu rosną teraz inne rodzime gatunki, mniej palne. Widziałam zarośla czystków i nieznanych mi drzewek o drobnych kwiatkach troszkę przypominających robinie. Niekolczastych. Wśród nich kikuty spalonych wrzosów, które nadal chronią ziemię przed wyschnięciem i rozsypką. Wyglądały dostojnie i pięknie, ale budziły żal i obawę, że las nie odrośnie. Szliśmy wśród nich aż do wieczora. Minęliśmy łatkę z sosen kanaryjskich, nadpalonych, ale w większości żywych, przeszliśmy ponad wielkim kanionem. W pięknym wieczornym świetle przez łany kwiatów. Nocowaliśmy na punkcie widokowym, obok kościółka na dużej wysokości (ok 1300 m). Chwilkę po zachodzie słońca zrobiło się lodowato, zerwał się wiatr. Nie było ludzi więc rozbiliśmy namiot w przykościelnym ogródku, pod palmą na skrawku trawki. Chwilkę po zachodzie słońca, kiedy kolory już prawie zbladły, na niebie pojawiła się czerwona łuna. Jakby wspomnienie El Grande Fuego, o którym tyle myślałam idąc lasem. Z tej wysokości widzieliśmy i Hierro i La Palmę w morzu gwiazd. Noc była zimna i bardzo wietrzna. Namiot łomotał.
Informacje o pożarze pochodzą z wywiadu z dyrektorem Parku Narodowego Garajonay zamieszczonego w czasopiśmie the Ecologist.
… Twoje zdjęcia to perełeczki, które zawsze chce się oglądać.
Inspirująca relacja.
Dziękuję M
miło mi, że czytasz i piszesz. To bardzo motywuje. Dzięki