La Gomera cz6- Alto de Garajonay

Chłodno, nawet kiedy już wyszliśmy na słońce. Mgiełka. Ścieżka pozarastana rumianami. Spalony las. Z najwyższego punktu Gomery widać całą wyspę. Wydaje się malutka, a przecież szliśmy po niej przez kilka dni. Rozpoznajemy szczyty, kaniony. Grzbiety. To znane miejsce, więc krótko jesteśmy sami. Turyści wskakują na kamienny cylinder skąd widać jeszcze trochę więcej (niż całość). Edek nie wskakuje. Czekając na mnie przeczytał informację na tablicy.  Też czytam, kamień to święta skała Guanczów. To tu schowali się przed najazdem Hiszpanów licząc, że talizman ich ochroni. Większość z nich zginęła, niektórzy zmieszali się z przybyszami. Według legend byli wysocy i jasnoocy. Prawdopodobnie pochodzili od Berberów, ale na tablicy wyglądają jak Neandertalczycy.

Ruszamy szlakiem, widzimy jego drugi koniec- parking. Tego dnia kilkukrotnie przetniemy szosę. Tu już mniej spalonych kikutów, więcej wrzosów. Widać jak odrastają, po sześciu latach sięgają mi już do ramion, szybko przechodzą w nietknięty katastrofą las. Na parkingu jest sporo ludzi, nie ma wody (liczyliśmy, że będzie). Przypadkiem znajduję na dachu przystanku autobusowego butelkę. Pełną, ale już kiedyś otwartą. Jest przysypana igiełkami więc być może leży od dawna. Przegotowujemy ją potem w jakimś zacisznym miejscu. Nie mamy wielkiego zapasu, a robi się upał. Szlak mija kilka miradorów, jest pięknie. Las lub kwitnące łąki.  Schodzimy, wchodzimy, wychodzimy na wspaniałe turnie. Tu znów parking. GR131 biegnie stąd bezpośrednio do San Sebastian, my zawracamy. Idziemy na południe, ostro w dół , wśród sosen, potem palm. Kanionem płynie rzeczka, słyszę ją, marzę o kąpieli i kiedy na jakimś wypłaszczeniu przecinamy koryto mówię Edkowi, że go dogonię. Zrzucam placek, zrzucam niemal całe ubranie… zza kwitnącego migdałowca wychodzi facet. Hmm… Dobrze, że nie minutę później!  Nie wiem czemu zawsze tak jest. Pusto, ani żywej duszy, a wystarczy się rozebrać, już ktoś jest. Nie analizuję, wylewam na głowę kilka butelek wody, wycieram pobieżnie i gonię Edka. Spotykam go w malutkiej wsi. Zarośniętej opuncjami, kiedyś spalonej. Siedzi przy ujęciu wody. Schnie. Dalej ruszamy pod górę, na grań. Ścieżka słabo widoczna, ale znakowana przecina opuszczone tarasowe pola. Palmowe gaje. Jest spokojnie i pięknie. Skaliście, stromo,  więc znów zostaję z tyłu. Nakrywa nas cień, za grzbietem zalewa słońce i znów  łapie cień. W rozświetlonej mgiełce widzimy wieś.  Kiedy tam dotrzemy słońce zdąży się schować za grań, zrobi się zimno.  W barze, prowadzonym przez starszą panią będziemy na migi zamawiać dla mnie jajka, w końcu wyręczy nas google translator. Edi zje coś gotowego, wypijemy piwo umknie nam zachód słońca, zastanie noc. Z latarkami podejdziemy na grań i wymacamy skręt w boczną ścieżkę.

Gdzieś tu powinna być wielka dracena. Wiem o niej z mapy, planowałam, że ją obejrzę. To niedaleko, ale droga się wydłuża  w ciemności. Idziemy, świecimy na boki, znajdujemy strzałkę, potem punkt widokowy. Noc jest ciemna. Nie widać niczego prócz gwiazd. Robimy zdjęcie. Ustawiam ekspozycję tak żeby aparat widział więcej niż my, i nic. Nic ciekawego. Dolina opadająca do oceanu.  Bardzo stromo. Znów zakładamy plecaki i schodzimy kilkaset metrów. Jest tam drugi punkt widokowy, mały, kamienisty i przylegający do płotu. Za nim rzeczywiście rośnie wielkie drzewo. -Może by tu gdzieś rozbić namiot -planujemy kiedy spod draceny wydobywa się gniewne Miaau!… Nie kocie tylko jakiegoś potwora, głośne wkurzone, bardzo złowrogie. Pomysł z namiotem odpada. Zwierzak drze się przez kilka minut. Fotografujemy.  Zawracamy, próbujemy biwakować na wyższym miradorze, ale jest tam nierówno i kamieniście.  Dla mnie za twardo, dla Edka w sam raz (ma materac). Spieramy się, dyskusja akademicka bez zawziętości. Pat. Edi zarządza odwrót. Stawiamy tropik na trawce przy polnej drodze. Włażę do środka żeby podpiąć sypialnię. W dłonie, w kolana, we wszystko wżerają mi się jakieś długaśne kolce… Wyłażę wyciągamy z trudem powbijane szpilki, przestawiamy tropik. Teraz sprawdzamy podłoże oboje, więc ciernie atakują też Edwarda.

Jest po północy. Księżyc wyczynia jakieś dziwne rzeczy. Chmury, kolorowe od niewidocznych lamp, rwą się  ponad pióropuszami palm. Fotografujemy, omawiamy najlepsze sposoby usuwania drzazg. Jest dziko, dziwnie i pięknie.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »