Laponia, droga do Taapmajarvi

Mój blog to dziennik, od lat opisuję często nic nieznaczące dni. Czasem się zastanawiam czy warto, a czasem myślę, że nie ma nieważnych chwil. Te górskie, spędzone w drodze są jednorazowe, nie da się ich powtórzyć. Gdyby tę miarkę przyłożyć do jakiegokolwiek przedmiotu jego cena skoczyłaby od razu w górę- bo to unikat. Tak myślę o moich wolnych dniach. Miejskie, codzienne wydają się przy nich seryjne, podobne do siebie, możliwe do powtórzenia czy poprawki. Górskie przyjmuję bez zastrzeżeń. Takie, jakie są.

Ten był słoneczny, ciepły i prosty. Najpierw poszliśmy na drugie śniadanie do obdarzonej lepszym piecem chatki (Porojarvi). Dojście zajęło nam około 40-tu minut. Po drodze spotkaliśmy parę Czechów, którzy opowiedzieli nam, jaki tam świetny piec. Istotnie na tym super piecu roztopiliśmy 5 litrów wody w niecałą godzinę. W tej chatce też nie było gazu. Kilkaset metrów dalej minęliśmy zasypaną śniegiem grupkę domków, przy których skończył się skuterowy ślad. Dalej szliśmy mocno na oko. Chatka, której szukaliśmy najwyraźniej nie była często odwiedzana. Nie widzieliśmy nawet resztki jakiegokolwiek śladu. Piękny, lekko pofalowany, błyszczący od szadzi śnieg pokrywający jakieś jeziorka i bagna.

Sypki, głęboki, nie płaski. Pełen powtarzających się sekwencji niewielkich zejść i wejść. Po lewej cały czas mieliśmy dwuwierzchołkową górę, po prawej zamarzniętą rzekę. Słyszeliśmy, że Taapmajarvi trudno znaleźć i faktycznie nie było łatwo. Pod wieczór trafiliśmy na ślad pulki, który nam jednak szybko znikł. Zbyt mocno wiało poprzedniego dnia. Już się ściemniało kiedy najpierw całkiem zwątpimy, a potem zobaczyliśmy 3 domki. Ładne, ciepłe i czyste jak wszystkie tu. Codzienny ceremoniał, rozpalić w piecu, przynieść śnieg, wydeptać szlak do toalety, wysuszyć botki, potem zjeść…

Pogoda trochę nam niestety zmętniała. Widziałam księżyc, nawet światło zorzy, ale wszystko to rozmyte, zamglone. Chatka stała wysoko na zboczu. Pofalowane śnieżne pola w dolinie wyglądały stamtąd jak niebo z samolotu. Zarysowane starym śladem biegnącym gdzieś z góry. Z północy. Może zostawili go tu Rosjanie, którzy upchali w piecu resztkę niespalonych śmieci, a może Norweg żywiący się kartoflami (po nim została paczka pure). Wszystkie te „znaki” mogły tu być już od bardzo dawna. Obejrzeliśmy je tak, jak by to zrobił pies, myśląc, że to zainteresowanie jest samo w sobie ciekawe. Niezwykłe. Bo co by nas obchodzili nasi poprzednicy gdzieś w mieście?

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »