Noc była wilgotna i wietrzna, ranek mętny. Wyszłam zanim pobudzili się inni wędrowcy i już kilkaset metrów za schroniskiem musiałam zmienić buty na kalosze. Tundrowa roślinność zlana deszczem w ekspresowym tempie moczyła stopy. Kiedy się przebierałam przebiegło stado reniferów i to ostatnie spokojne wspomnienie z tego dnia. Zaczęło padać, dopadł mnie wiatr. Nie zdążyłam już założyć cieplejszych ubrań. Narzuciłam tylko pelerynę na wiatrówkę i łapawice (co miały nie przemakać, a przemokły) na gołe dłonie. Nie wiedziałam, że już mi się nie uda zatrzymać i zostanę tak aż do końca dnia. Wiało w plecy, szlak wznosił się, wichura narastała i jedyne co miałam do zrobienia to trzymać się ścieżki i pionu, i przebierać nogami tak szybko, jak sobie tego zażyczy huragan. Kątem oka zerkałam na bure chmury, na urwiska (dobrze, że w nie wczoraj nie wlazłam), na strzęp lodowca. Nie były ani w ćwierci tak ładne jak część Rohkunborri, którą widziałam poprzedniego dnia. Ale to tędy prowadzi popularny szlak, wyznaczony przez chatki DNT. Tu będą ludzie… Mężczyzna w śniegowcach minął mnie jeszcze przed przełęczą. 3 elegancko ubrane panie, już na zejściu. Wszyscy zataczaliśmy się jak pijani. Było mi zimno.
Minęłam ich ponownie nad rzeką, na dnie szerokiej doliny, gdzie wiatr troszkę mniej szarpał. Próbowali odpocząć skuleni za niepozorną skałą, potem zmieniali buty do przejścia rzeki. Nie musiałam, więc przeszłam przez nurt tak jak stałam. Woda sięgała do pół łydki. Wiatr słabł, chmury się rwały i w końcu i ja się zatrzymałam. Można już było włożyć górskie buty. Zrobiłam to z ulgą, kalosze założone przecież tylko na chwilę, bez wkładki pościągały mi i zrolowały skarpety. Stopa się nie obtarła, ale wszystko było wilgotne (od kondensacji). Na horyzoncie zarysowała się wspaniała tęcza, jedząc znów pomyślałam, że mam za mało. Trzeba było zabrać więcej słodyczy…
Widoczność bardzo się poprawiła. Skończył się park narodowy, szlak wyszedł na gruntową drogę, schodził z niej parę razy (zwykle w błoto), ostatecznie wpadł na szutrówkę i za mostem na asfalt prowadzący do Innset. Wokół pełno było letniskowych domków. Panie nie pojawiły się (pewnie poszły na kemping), pana spotkałam w chatce DNT. Drzwi otwarte na oścież więc zajrzałam. Mogę wejść na chwilę i zjeść? -Tylko jeśli zapłacisz. Zerknęłam na cennik- 150 koron… Za 5 minut? Dziękuję -powiedziałam i wyszłam na deszcz. Pod dachem zmieściła mi się tylko głowa. Cenna ostatnia kromka chleba nie nasiąkła. Delektowałam się nią, a faceta chyba ruszyło sumienie, bo wyjrzał i jak gdyby nigdy nic zaczął konwersację. -Idziesz do Kilpisjarvi?-uhmm- to 5 dni- mimo woli zerknęłam do torby z żarciem i pomyślałam, że raczej 6, pewnie był szybszy. -Masz mało jedzenia?- ożywił się- tu jest taka skrzynka gdzie ludzie wkładają resztki. Znikł na moment i wrócił z białym zawiniątkiem. Uznałam, że to owsianka, więc wzięłam i pognałam dalej. Była dopiero czwarta, a dzień długi i szkoda go było marnować. Do wieczora szłam wzdłuż jeziora (bardzo ładnie), na rzece na szczęście był most (kładka rozpięta w labiryncie głazów), za mostem górka, sucha i równa, ozdobiona wprawdzie nieładnym masztem, ale z widokiem, więc tam zostałam. Maszt zresztą zaraz mi się spodobał. Produkował telefoniczną sieć! Zerknęłam na mapę, tego dnia wiatr przegnał mnie 35 km!
Nocą rozwiała się ostatnia chmura, ranek był jak z pocztówki. Błękit jeziora, jadowita letnia zieleń brzóz, nieco podmokło. Potem długa kamienista dolina, otoczona urwistymi ścianami. Znajomy z Lappjordhytta minął mnie na przełęczy, a ja zwolniłam żeby nie nocować przy chatce. W ładną pogodę nie było żadnego sensu tam iść.
W zamian zabiwakowałam w przepięknym miejscu, w zwężeniu doliny pomiędzy jednym, a drugim urwiskiem. Słońce zaszło pomarańczowo, o świcie obudziło mnie stadko reniferów. Niebo było nieskazitelnie błękitne, góry odbijały się w wielkim jeziorze, szlak wdrapał się na niewysoką przełęcz. Na zejściu spotkałam dwóch Niemców. Zwijali namiot. Ścieżka biegła teraz lasem wzdłuż rzeki (Anjavasselva). Było tak mokro, że włożyłam kalosze, ale było mi w nich za gorąco. We wszystkim było mi za gorąco! Zdziwiona rozebrałam się do najcieńszej koszulki i (bardzo krótkiej) spódniczki. Nie byłam przygotowana na upał.
29 stopni!- powiedziała kobieta w Dividalhytta. Przysiadłam tam na moment na schodku zmęczona tym długim parnym dniem. Szlak był piękny, skaliste kaniony rzek, las dziki i gęsty, wyżej już lekko jesienny. Złotawy. Najadłam się borówek i jagód. Wcześniej myślałam żeby skręcić w dolinę, do leśnej darmowej chatki, ale pogoda była piękna, a czas leciał, więc poszłam dalej. Teraz też nie miałam zamiaru korzystać ze schroniska. Nawet spotkana tam kobieta rozbiła namiot i chociaż stale urzędowała w chatce, widziałam tam jej porozkładane rzeczy, płaciła tylko za użycie w dzień. -Nie stać nas na sypianie w łóżkach- pożartowałyśmy i odeszłam wyżej rozbić namiot. To było strome podejście, ruszyłam troszkę zbyt późno. Już gęstniał zmierzch kiedy szlakiem przeszedł samotny chłopak. Mój namiot stał na drugim brzegu kanionu więc tylko mi z daleka pomachał i na szczęście rozbił swój dużo wyżej. W dole zobaczyłam światła latarek i pomyślałam, że takich jak my jest całe mnóstwo i że robi się tu straszliwy tłok. Tylko facet z Lappjordhytta gdzieś się zgubił -przeszło mi przez myśl więc zajrzałam do podarowanego zawiniątka. To rzeczywiście były płatki, ale nie czyste. Jakaś mieszanka, z bakaliami, kawałkami orzechów i mlekiem. Bardzo słodka. Ostrożnie zjadłam troszkę żeby sprawdzić czy mnie nie dotknie wysypka. I nic się nie stało. A tak mi brakowało słodyczy!