Dojazd z lotniska w Bergamo w rejon Ecrins, Mont Thabor czy nawet Queyras okazał się dziecinnie prosty. Z lotniska co chwilę (co 10-15 minut) odjeżdża autobus do Mediolanu. Staje na stacji kolejowej Milano Central, skąd niemal równie często jest pociąg do Turynu. Autobus kosztował 5 Euro, jechał jakieś 45 minut. Pociągi relacji Mediolan-Turyn kosztują różnie. Dalekobieżne i ekspresy – ponad 30 Euro, ale lokalny osobowy (cały obklejony zdjęciami Turynu i Mediolanu- jedzie ok 2 godz) tylko 11. Bilety kupuje się w automatach na stacji. Czekaliśmy najwyżej 5 minut. Gorzej wyszło w Turynie. Zanim znaleźliśmy rozkład jazdy i automat do biletów, ostatni pociąg do Bardonecchia zdążył nam uciec. Pojechaliśmy tam dopiero rano. Bilet również kosztował grosze, a przejazd nie zajął więcej niż 2 godziny. Rozkłady jazdy są w internecie i pewnie można to jakoś zgrać. Nam cały plan rozbił wiatr. Mój samolot przyleciał wprawdzie godzinę przed czasem (leciałam z Łodzi, bilet z Poznania akurat tego dnia kosztował majątek, chyba ze względu na jakiś mecz), ale samolot z Saragossy, lecący pod wiatr spóźnił się ponad godzinę.
Bardonecchia jest malutką miejscowością, latem raczej wyludnioną. Długość przerwy na lunch przerosła najbardziej pesymistyczne wyobrażenia rodowitego Hiszpana. Od 12 do 16.30 czasem 17! Sklep sportowy był zamknięty, w dwóch sprzedających kable i łopaty był wprawdzie gaz, ale nie taki (tylko nabijany). Jest sklep spożywczy. Być może rozsądniej byłoby pojechać po gaz do Modane. My po bezskutecznym czekaniu na otwarcie sklepu sportowego (kartka: „otworzę później” chyba jest tam przyklejona a stałe:)), poszliśmy w końcu do Francji przez góry. ( GR 57a)
Padało, więc przenocowaliśmy w ruinach schroniska ( Rif della Rho) poniżej Colle della Rho.
Budynek najwyraźniej przerobiony z wojennych baraków, był zaznaczony na mapie jako ruina. W praktyce wyglądał nieźle, ale był zamknięty na głucho. Dostęp był tylko do małej betonowej przybudówki ( hmm… bunkra, albo może antycznej latryny ? :))Tak czy siak na moment przejaśniło się i był stamtąd piękny widok.
To jedyne dostępne miejsce pod dachem. Zmieszczą się w nim najwyżej dwie, trzy osoby. Niestety dach nie jest szczelny i mój śpiwór nocą trochę zamókł. Worek biwakowy, w którym spałam, wcale jeszcze nie taki stary, zaczął przeciekać… wielka szkoda.
Rano nie poprawiło się. Przełęcz Rho jest łatwa do znalezienia i prosta.
Zejście do Modane chociaż długie, też nie sprawia większych problemów. ( GR57a a potem GR5)
W dużej części prowadzi zbudowaną pewnie w celach wojennych drogą, są też ruiny starych wojskowych baraków, a niżej cały fort ( La Lavoir) – otwarty do zwiedzania. Zeszliśmy tylko do narciarskiej miejscowości Station de Valfrejous.
Pogoda poprawiła się, na wprost nas pojawiły się szczyty Parku Narodowego Vanois… a bardzo daleko w dole pokazało się też i Modane. Dopiero wtedy zauważyliśmy że leży tylko na 1000 metrach npm.. Aż 550 niżej niż Brandonecchia i aż 1550 niżej niż Colle della Rho.
Spróbowaliśmy kupić gaz w sklepie sportowym w Valfrejous. Był zamknięty, ale na przypiętej do drzwi kartce napisano: „w ważnych przypadkach dzwoń”. Uznaliśmy już prawie dwudniowy brak gazu, zagrożony zejściem aż na samo dno doliny za przypadek bardzo ważny. Jose Antonio wybrał francuski numer telefonu zapisany na karteczce… i usłyszeliśmy dzwonek w zamkniętym pustym sklepie :) No cóż kartki na okolicznych sklepach sportowych robiły się coraz bardziej kreatywne… więc spakowaliśmy peleryny do plecaków i złapaliśmy stopa do Modane.
W tej sporej francuskiej miejscowości był nie tylko świetnie zaopatrzony i otwarty sklep, ale też obsługa mówiła po angielsku, był w nim i każdy możliwy gaz, i parę innych zapomnianych drobiazgów … i nawet niezła mapa. Obok jest spory supermarket.
…Natomiast wyjście z Modane jak łatwo się domyślić po różnicach poziomów na mapie, okazało się dość czasochłonną katorgą, co widać na załączonym obrazku :)