Wiało okropnie, ale prawdziwy deszcz dopadł nas dopiero rano.
Widząc co się dzieje nawet nie jedliśmy. Spakowaliśmy się jak najszybciej i zdążyliśmy jeszcze schować niemal suchy namiot. Do schroniska nie był0 daleko, nie patrzyłam na zegarek, ale najwyżej godzina. Po drodze była jeszcze mała cabana nad płytkim stawem. Pomimo deszczu spotkaliśmy dwie idące w górę osoby.
Schronisko Chardonnet jest bardzo miłe. Wypiliśmy kawę, a ja wzięłam prysznic. Kosztuje tylko 1,5 Euro i jest pod dostatkiem ciepłej wody. Posiedzieliśmy chwilę w cieple, ale pogoda się nie poprawiała więc poszliśmy. Zostaliśmy wierni GR57 prawie do końca.
Poszliśmy przez Col de Roche Noire do Monetier les Bains. Ładna, chociaż przy deszczu troszkę ponura droga.
Na mapie zaznaczono kropeczki, ale nie było żadnych trudności, poza tym że stok był miejscami dosyć stromy.
Po drugiej stronie przełęczy ścieżkę ledwo widać w trawach. GR odchodzi w lewo, a my zeszliśmy jeszcze trochę i dołączyliśmy do biegnącej trawersem drogi. Można było nią pójść nawet do Briancon, ale nie mieliśmy już nic do jedzenia więc poszliśmy prosto w dół.
Hale i łąki porastały całe morza kwiatów. Wszystkie możliwe rodzaje plus sporo takich, które widziałam w górach pierwszy raz. Na przykład firletka kwiecista- Lychnis Coronaria. Po raz pierwszy też widziałam narcyzy w Alpach. Dotąd myślałam, że rosną tylko w Pirenejach!
Na skalistym progu doliny szlak się rozwidla. Zółte znaki schodzą rowerową, ale miejscami bardzo stromą ścieżką do Monetier les Bains.
Zrobiliśmy tam zakupy i poszliśmy naładować baterie w telefonach. Tradycyjnie do najbardziej żulowskiego baru (bo autentyczny, dla miejscowych nie dla turystów ). Gdybyście szukali jest przy głównej drodze :) Podobnie jak sklep spożywczy Sherpa i kwiaciarnia w której sprzedają mapy.
W barze tradycyjnie zamówiliśmy kawę i piwo… a kelner tradycyjnie postawił je nam odwrotnie czyli mi kawę, a piwo Jose Antonio :) Hmm…
Po południu zrobiła się piękna słoneczna pogoda, a my przeszliśmy w Masyw Ecrins.