Masyw Mont Thabor cz 6 :GR 57

Poranek był równe piękny jak wieczór. Co dziwne niemal nie było rosy.

Nasza łączka była otwarta na wszystkie strony, słońce szybko do nas dotarło i zrobiło się przyjemnie i ciepło.

Zeszliśmy z progu doliny po trawkach. Nie wiem gdzie podział się  nieoznakowany ale co jakiś czas lekko widoczny szlak. Przed samym końcem zrobiło się trochę stromo, ale nie było żadnego problemu. Udało nam się przetrawersować stok i doszliśmy do biegnącego z Valloire GR57a już dość wysoko.  Wbrew moim obawom szlak był zupełnie pusty. Nie spotkaliśmy ani jednej osoby, za to odkryliśmy całe mnóstwo kwiatów.

Poszliśmy w górę oznakowanym, ale chyba mało uczęszczanym szlakiem, który dość szybko znów zgubiliśmy pod śniegiem.

Przeszliśmy przez szeroką zaśnieżoną przełęcz, a potem zeszliśmy do dolinki gdzie krzyżuje się sporo szlaków- 3 Lacs.

To łatwo dostępne i popularne miejsce, więc niestety kłębił się tam tłum. Spodziewałam się tego, byłam tam już kiedyś, ale nie miałam pomysłu jak to ominąć. GR57 idzie przez najciekawsze rejony Mont Thabor, trudno znaleźć inny, równie ciekawy szlak.

Nie przepadamy za tłokiem, więc poszliśmy szybko dalej. Przez Col de Cerces nad jeziorko Cerces.

Przez cały czas spotykaliśmy ludzi. Chmurzyło się więc spróbowaliśmy się czegokolwiek dowiedzieć o pogodzie. Niestety nikt ze spotkanych przechodniów nie rozumiał ani słowa z mnóstwa proponowanych im języków. Jacyś ludzie twierdzący, że mówią po niemiecku wydukali coś o deszczu we wtorek… Nie bardzo nam pasowało, bo była dopiero niedziela. Chyba pomyliły im się dni…? Już niemal podjęliśmy męską decyzję, że któreś z nas MUSI się nauczyć mówić po francusku, kiedy Jose w końcu zaczepił kogoś kto nas zrozumiał. Para zapytana czy mówi trochę po angielsku okazała się małżeństwem… Anglików :)

Miłe spotkanie. Pogoda miała się popsuć już wieczorem, ale potem znów poprawić, a Anglicy obdarowali nas swoim zapasem jedzenia. Schodzili już.

Zdecydowaliśmy się dokończyć GR57 i przez Col de Ponsonniere i Col de Chardonnet pójść na noc do schroniska Chardonnet. Anglicy powątpiewali czy zdążymy, ale nie martwiliśmy się.

Na Col de Ponsonniere zaczęło bardzo wiać. Na mojej bardzo starej mapie GR 57 idzie trawersem niemal wprost na Col de Chardonnet. Na przełęczy wyraźnie skreślono ten szlak , a GR poprowadzono wprost w dół. -Może ze względu na piękne jezioro-pomyśleliśmy i poszliśmy zobaczyć trawers.

Początkowo ścieżka była dość dobrze poprowadzona. Wprawdzie widoczny z góry GR przechodził obok kilku małych jeziorek i wyglądał na całkiem ciekawy, ale my mieliśmy piękne dalekie widoki. Na horyzoncie pokazały się lodowce Ecrins.

Potem ścieżka doszła do końca doliny i rozdwoiła się. Wybraliśmy trawers. Oznakowanie zanikło, ale ktoś zrobił spreyowe kropki. Ścieżka twardo trzymała się coraz bardziej stromego zbocza. Co jakiś czas przekraczała śniegowe płaty. Kilka razy było naprawdę trudno przejść, ale nie marudziłam. Nie chciało mi się schodzić i znów podchodzić na Col Chardonnet. Zbocze zasłoniło wiatr. Słońce świeciło wprost na nas i zrobiło się bardzo gorąco. Śniegowe płaty zmiękły i zaczęły spływać. Nie lubię takich miejsc, ale przed nami ktoś tym przejściem szedł. Widzieliśmy ślad, chyba nawet dwóch osób, tylko nie bardzo wiedzieliśmy w którą stronę. Szybko okazało się, że hmm… w obie :) Na trudnym stromym i miękkim jak krem płacie ślad znienacka znikł. Nasz poprzednik zawrócił. My przeszliśmy jeszcze kilkanaście metrów i zrobiliśmy to samo. Nie dało się. Nie chciało nam się znów obchodzić całej doliny więc zeszliśmy bardzo stromym piargiem w dół. Nie było fajnie. Na dole dołączyliśmy do znakowanego szlaku, zeszliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów i zaczęliśmy się wspinać na Col Chardonnet.

Ścieżka była wygodna , typowo GR-owa, niezbyt strome monotonne zygzaki. Nie mieliśmy już czasu więc zaczęłam sobie tym miarowo iść, za wiele przy tym nie myśląc.  Tak jest szybciej. Jose uznał zygzak za nudny i poszedł dróżką idącą wprost do góry- jak mu się wydawało skrótem. Nie martwiłam się bo obie drogi powinny się spotkać na grani. A jednak okazało się, że nie.

Jose wyszedł na grań dużo wcześniej niż ja na innej, niższej przełęczy, ale zamiast iść w moją stronę górą  zawrócił i przetrawersował jakiś okropny piarg. Czekałam na niego z pół godziny, patrząc jak z wolna zapada zmrok. Zrobiło się lodowato zimno. Znowu wiało.  Przyczyna tego opóźnienia wyjaśniła się dopiero po drugiej stronie. Po grzbietach wprawdzie biegł jakiś szlak, ale wisiała na nim kupa rozmiękłych nawisów i Jose uznał, że jest już za ciemno żeby próbować.

Zaczęliśmy schodzić najszybciej jak się tylko dało. Drugą stronę Col Chardonnet pokrywało błoto i rozmiękły śnieg. Wichura wyła. Na jeziorkach tworzyła się spieniona fala. Wszędzie płynęły strumyki. Było grząsko.

Pojawiło się  mnóstwo deszczowych chmur, więc zrobiło się ciemno wcześniej niż się spodziewaliśmy. Wyciągnęliśmy latarki, ale i tak nie udało nam się odejść daleko. Rozbiliśmy pałatkę (tropik od namiotu stawiany na kijkach trekkingowych- zabrany na wszelki wypadek) na jakiejś względnie suchej górce, ale nawet wewnątrz wiało tak, że nie dało się nic ugotować. Zwiewało płomień i chociaż garnek teoretycznie stał na gazie woda i tak była tylko ciepła (nawet w karimacie). Po kilkunastu minutach zrezygnowaliśmy. Trudno.

Uff… namiot wytrwał do rana!

Stawianie  pałatki na mocnym wietrze to też zabawa. Mamy na to sposób, udaje się, ale jedna osoba nie miałaby szans. Brak podłogi trochę przeszkadza, najbardziej jak się stawia na mokrym. Jedyną zaletą tego rozwiązania jest niska waga- niecały kilogram.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »