Monte Piana

Zostały mi do opisania już tylko dwa dni. Niecałe.

Pierwszy, kiedy po całej nocy w samochodzie ( prowadziliśmy na zmianę) udało nam się już o 12-tej wyjść i ostatni kiedy o piątej musieliśmy już zejść, bo następnego dnia musieliśmy od rana być w pracy.

Oba były fajne, chociaż ten pierwszy zrobił na mnie chyba największe wrażenie.  Kiedy wyjeżdżaliśmy ze Szczecina lało, w całej Polsce padał deszcz a prognozy pogody były kiepskie. Padało wszędzie, nawet w Pirenejach. Oczywiście nie mieliśmy zamiaru jechać samochodem aż tak daleko, mieliśmy niecałe dwa tygodnie i na domiar złego nie wiedzieliśmy dokładnie, kiedy będziemy musieli wrócić. Firma miała urlop, ale takie rzeczy niekoniecznie dotyczą nas.  Wyjechaliśmy bardzo zmęczeni, spałam aż do austriackiej granicy i kiedy usiadłam za kierownicą padało. Mżyło jeszcze na Brenero, ale potem zrobiło się słonecznie i ciepło. Zjechałam pierwszym możliwym zjazdem, było nam wszystko jedno, jechaliśmy po prostu w góry. W pierwszej dużej miejscowości (Brunico)   obudziłam Bogdana, kupiliśmy mapę, zmieniliśmy się za kierownicą, poczytałam przewodnik i wyszło mi, że najfajniej będzie pójść na Monte Piana. Mała łatwa ferratka, trzygodzinne podejście przez las…

Podjechaliśmy na parking ( fajny z toaletą) nad lago di Landro, przebraliśmy się i wyszliśmy w góry. Trzy godziny podejścia stromym zygzakiem wcale nie wydały nam się „nużące” jak wynikało z opisu. Ścieżka Sentiero di Pionieri ( Nr 6) wiła się po stromym, porośniętym kosówką i kwiatami zboczu z widokiem na seledynowo zielone jeziorko. Byliśmy trochę pzymuleni, nie spaliśmy przez cała noc i na widok pierwszych olinowanych kawałków ścieżki ubraliśmy się w uprzęże myśląc, że to już ferrata… Okazało się ze tylko poręczówka na jakimś bardziej powietrznym kawałku. Via Ferrata  Haptman Bilgeri  to tylko ostanie pół godziny podejścia. Przed samym szczytem ścieżka rozwidla się , turystyczne wejście odchodzi bokiem, a ubezpieczenia wspinają się po dość stromych skałach prosto na płaskowyż Monte Piana.  Po drodze, mniej więcej w połowie i chwilkę przed jedynym dość trudnym miejscem, stoi sobie spokojnie ławeczka.

Nic nie zapowiada wrażenia jakie robi wejście na szczyt. Zielone, miejscami skaliste platou z niesamowitym widokiem. Być może  nie zaskoczyłoby nas aż tak, gdyby nie było pierwszym spotkaniem z Dolomitami. Nie pierwszym w życiu, ale Dolomity potrafią zaskoczyć za każdym razem. Weszliśmy tam późnym popołudniem, oprócz nas nie było już nikogo. Niskie słońce pięknie oświetlało olśniewające szczyty na około. Monte Piana to niska, płaska  góra, otoczona strzelistymi turniami. Świetny punkt widokowy.

Niezwykłe, bardzo piękne miejsce, chociaż jego historia przeraża. Podczas pierwszej wojny w walkach, które nie ustały ani na chwilę i nie przyniosły zwycięstwa żadnej ze stron zginęło tam ok 1500 żołnierzy. Do tej pory można zwiedzać liczne bunkry i okopy. Ładna jest też turystyczna ścieżka w dół i leśna dróżka wzdłuż jeziora, którą już niemal o zmroku wróciliśmy na „nasz” parking.

To był piękny długi dzień i jeżeli macie możliwość powtórzenia tej trasy po nocy za kierownicą… sądzę że warto :) Być może to efekt zaskoczenia powoduje, że to właśnie wejście robi aż tak piorunujące wrażenie. Wydaje mi się, ze od dawna nie widziałam nic tak pięknego.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »