Obwieszeni suszącymi się ciuchami wyruszyliśmy leśną, dobrze widoczną ścieżką.
Wznosiła się lekko. Słońce oświetlało przeciwległy stok, ale po naszej stronie było ciemno i zimno.
Szliśmy szybko, wciąż zależało mi na fotografiach. Przegapiliśmy wprawdzie jedno jezioro (nie było go nawet widać z góry), ale tuż obok było drugie- Lac de Creno.
Nie macie pojęcia jak się zdziwiłam widząc je. Wyglądało jak Szwajcaria Kaszubska! Nic nie wskazywało na to, że to wisząca dolinka, a stok poniżej nas opada skalnym urwiskiem.
Płytki, osłonięty lasem stawek ogradzał elektryczny pastuch, prawdopodobnie żeby nie dopuszczać do wody krów. W górach jak zwykle mocno wiało, ale w lasku panowała idealna cisza. Gładka niezmącona niczym tafla, nietknięty świńskim pyskiem miękki mech. Ścieżka obchodzi jeziorko łukiem i dalej trawersuje leśny stok. Po drugiej stronie jest bardziej wydeptana i szersza. Kilkaset metrów dalej pojawia się widok na doliny.
Łagodne wzgórza ciągną się aż do Guagno les Bains- miasteczka znanego z gorących źródeł. Fajnie by było tam pójść, ale to bardzo daleko.
Poniżej nas musiała biec jakaś droga. Przez kilkanaście minut słyszeliśmy w dole przeraźliwy pisk małego psa. Wysoki, zdenerwowany. Zastanawialiśmy się nawet czy gdzieś na dole, owiec nie wypasa jakiś pudelek czy york, ale w końcu zdecydowaliśmy, że to szczeniaczek. Słyszeliśmy, że pies się czegoś bał. Byliśmy ciekawi czy go wypatrzymy. Ścieżka wiła się w stromych krzakach, a my posuwaliśmy się do przodu wolniutko, odgarniając czepiające się wszystkiego jeżyny i pędy róż. W pewnym momencie wyszliśmy na słońce i nagle zrobiło się nam cudownie ciepło. W tej samej chwili usłyszeliśmy pojedynczy strzał. Poniżej nas z krzaków wyłonił się łuk drogi. Widzieliśmy ją prawie pionowo pod nami. Zbitym przez koła samochodów piachem przesuwała się bejsbolówka w kolorze myśliwskiego pomarańczu, a na ramieniu skróconego do kropki mężczyzny bujała się długa broń. Nie zrozumiałam tego. Naprawdę. Widziałam, że facet idzie smutny, że się czegoś okropnie wstydzi, może wypiera. Dopiero po chwili zauważyłam, że ustał psi płacz.
Szliśmy jeszcze przez chwilkę w milczeniu. Kilkadziesiąt metrów wyżej wdrapaliśmy się na odsłonięty grzbiet. Droga znikła za granią, a na przeciwko pojawił się duży krzyż z ławeczką i drogowskazem- Monte Sant Eliseo. Kapliczkę ozdabiały kwiaty i napisy. Usiedliśmy na chwilkę. Wiał wiatr. W dole bieliło się jakieś miasteczko zagubione w bezkresnym lesie.
-Pies tak dziwnie zamilkł- powiedziałam do Jose.
-Nie żyje- usłyszałam- Zastrzelił go.