New Water Wilderness- Arizona

Wszystko potoczyło się bardzo szybko i kiedy ostatni raz fotografowałam przyczepę i samochód z łodzią i deską na dachu było mi żal. Kevin zapraszał żebym jeszcze z nimi trochę została i to naprawdę kusiło. Ten wolny, swobodny podróżny rytm, dobre jedzenie (przypadkiem wszyscy troje byliśmy bezglutenowi), dobre towarzystwo. Nadal jesteśmy w kontakcie, śledzę jak się posuwają na wschód, kilka dni temu byli na Florydzie i dopiero tam uczyli się biwakować na dziko, bo inaczej się zwyczajnie nie dało. Jestem przekonana, że zanim okrążą Stany nauczą się jeszcze innych „żulowskich” praktyk. Droga zawsze ma na człowieka wpływ, tak długa droga może zmienić.

Kiedy przyczepa ostatecznie znikła za górą odwróciłam się tyłem do szosy i pomaszerowałam na południe. Obszar chroniony, na który właśnie wchodziłam nazywał się New Water Wilderness. Optymistycznie jak na pustynię. Niewiele o nim wiedziałam. Tabliczka oznajmiająca, że wkraczam na teren Bureau of Land Management (czyli teren federalny gdzie wolno łazić i biwakować gdzie się chce) była pomazana sprayem. Najbardziej rzucało się w oczy ostrzeżenie, że to pogranicze i mogę tu spotkać podejrzanych ludzi.

Przez kilka kilometrów szłam gruntową drogą. Robiła się coraz węższa, wszędzie rosły bujnie kaktusy. Na przełęczy (posługując się mapą.cz) odbiłam w stronę „archeologicznego miejsca” nie mając pojęcia co w nim zastanę. Interesowało mnie głównie źródło, jedno z zaledwie kilku, które tu znalazłam. Drogę zagrodził szlaban, wąska ścieżka wspinała się w kierunku strzelistych skał. Pod nimi siedziała rodzina z dziećmi. Rzuciłam okiem na płaski fragment piachu po drodze, było tam wystarczająco dużo miejsca pod namiot. Rodzina okazała się sympatyczna. Tak jak ja szukali dojścia do źródła, z tym że oni tylko z ciekawości. Przyjechali samochodem, zaparkowali go kilka kilometrów stąd, zaraz wracali. Wodę znalazłam ja, a raczej moja nawigacja. Nie w wąskim stromym żlebie gdzie jej szukali, ale obok w szerszym potoku. To była w zasadzie kałuża, mokra plama. Liczyłam na to, że nie wysycha, że jej nie kradnę zwierzętom. Najwyraźniej kiedyś mieszkali tu ludzie. Zostały ruiny chatki i petroglify. Było ich mnóstwo, większość znalazłam dopiero rano. Na jednym podpisał się też jakiś ch z 1864 roku.

To był przyjemny spokojny biwak. O zmierzchu rozhukały się donośnie sowy, rano słońce wyskoczyło zza muru gór dokładnie w szczelinie pomiędzy turniami. Wróciłam do źródła i nabrałam litr. Więcej nie potrzebowałam. Ludzie spotkani wieczorem podarowali mi co im zostało. Dobrze było pić gorącą herbatę czekając aż odsunie się cień i w jednym momencie zniknie mróz, a pojawi się upał. Wtedy dopiero ruszyłam. Przez chwilę ścieżką, potem znów wylądowałam na drodze. Mapa.cz nie rozróżniała co jest czym więc mogłam się tylko domyślać, że jeśli szlak prowadzi do jakiejś kopalni może być jezdny. To się jednak wcale nie sprawdziło.

Zaskoczyła mnie też chatka, doszłam do niej w porze drugiego śniadania. Były tam ławeczki i leżak. Nie było wody. Wnętrze nie wyglądało jakby ktoś w nim sypiał, ale ludzie tu na pewno bywali. Być może podjeżdżali quadami i spędzali tu kilka godzin bawiąc się. Na ścianach wisiały fantazyjne dekoracje, pod chatką ktoś zbudował grób udekorowany flaszką po whisky. Posiedziałam sobie troszkę na leżaku, bo czemu nie…

Po południu minęły mnie terenowe samochody i kolejne, kiedy usiadłam zjeść. Od tych drugich dostałam pół litra wody. Cieniutkie, miękkie flaszeczki mineralnej towarzyszyły mi już do końca tych gór. Wszyscy je tu ze sobą wozili i chętnie się nimi dzielili z piechurem. To, że szłam było nietypowe, więc równie chętnie stawali. O ile oczywiście byłam przy drodze. Teraz z niej niespodziewanie odbiłam. To co narysowała mapa.cz (kreskowane jak wszystko wcześniej i potem) zagradzał szlaban ozdobiony zakazem ruchu. Ślad ścieżki szybko zgubił się w gąszczu kaktusów i zanim się zorientowałam, że biegnie potokiem lub wzdłuż potoku troszkę kluczyłam. Potok był rzecz jasna suchy. Pozarastany chaszczami. Sporo z nich kwitło i bardzo mi się tam podobało. Tym bardziej, że znalazłam wodę. W zakolu suchego koryta pod skałą. Była dopiero czwarta, a jednak zdecydowałam się zostać. Woda to woda. I tak było mi bardzo ciężko. W tych górach nie ma gdzie uzupełnić jedzenia, więc wcisnęłam ile się zmieściło do plecaka. Kilkadziesiąt metrów poniżej wodopoju wypatrzyłam kozi ślad co wspinał się na górę kanionu. Było tam podejrzanie płasko i gładko, ale nie od razu odkryłam, że to kopalnia. Kilka bardzo głębokich szybów, resztki pozostawione przez górników, dawno temu. Postawiłam namiot i połaziłam po okolicy. Słońce pięknie zaszło nad pasmem gór poszarpanych jak bywa tylko w Arizonie. I pięknie wzeszło, przeciągając ciepłym różem po wzgórzach, przez które tutaj przyszłam. Liczyłam, że o świcie (lub o zmroku) uda mi się wypatrzeć lokalne kozy (z nazwy owce- bighorn ships, z wyglądu przypominają muflony). Siedziałam na skale z widokiem na źródło, tam gdzie widziałam wcześniej odciski racic, ale zwierzęta nie przyszły.

Słońce już zajrzało do kanionu, kiedy zeszłam w gąszcz kwitnących żółto i czerwono krzewów, pomiędzy łany łubinu i „pustynne stokrotki”, które znałam już z zeszłego roku. Myślałam, że trafię znów na wodę, ale strumień był suchy, a w jedynej kałuży, co uchowała się w skałach ktoś zrobił kupę- być może oznaczało to rezerwację. Wszędzie widziałam ślady zwierząt, odciski stóp i odchody, i podejrzewałam, że mnie obserwują, ale nie widziałam ich i nie słyszałam. Nie bały się mnie tylko ptaki.

Po południu niespodziewanie zobaczyłam jedyny na tej trasie kopczyk, znaczył wyjście z kanionu. Pustynia ponad nim była płaska i łysa, prawie bez roślinności. Szybko zobaczyłam ślad kół. Niedaleko już stamtąd było do drogi.

Usiadłam przy niej z myślą, że ktoś podjedzie i jak na zamówienie pojawił się mężczyzna w pickupie. Zajmował się monitorowaniem rurociągu zakopanego pod Pipeline Road. Wytłumaczył mi wszystko dokładnie, ale niewiele z tego zrozumiałam. Patrzyłam tylko jak polewa grunt mętną wodą i przykłada do niego przyrząd z miernikiem.

Kiedy skończył podszedł pogadać. I to była najbardziej konkretna osoba jaką spotkałam. „Ile masz wody? Proszę weź dwie butelki, jaką masz mapę? Nie masz ? Idź do Palm Canyon, prosto na południe wzdłuż tych gór, po drodze trafisz na źródło, widzisz wiatrak? Nie widzisz? Zobaczysz jak będziesz bliżej. Na jakiej jesteś diecie, bo ja bez cukru. Bez glutenu? To proszę weź orzechy i suszone owoce. Ktoś wie gdzie jesteś? Podaj telefon do córki, jak stąd wyjadę i złapię sieć, to zadzwonię.

I tak rzeczywiście zrobił. Odchodząc patrzyłam jak osiada wzniesiony przez jego samochód kurz i gniotłam w kieszonce wizytówkę z adresem i telefonem- na wypadek gdybym gdzieś utknęła.

Share

2 komentarze do “New Water Wilderness- Arizona”

  1. Oj tam od razu żulowskich. Może lepiej włóczykijskich?
    Fajna ta postać konkretnego mężczyzny. Pierwsze co mi przyszło na myśl to zdrowy świadomy ojciec. Nie zabrania, nie straszy, tylko sprawdza przygotowanie i pozwala ruszyć na własną rękę w nieznane i być może trudne miejsce…

    1. rozwijają się i to najważniejsze :)
      Tak, to był rozsądny człowiek z tego co zrozumiałam geofizyk. Rzeczy, które od niego dostałam trzymałam jak talizman i zjadłam dopiero jak mi się wszystko skończyło. Generalnie skierował mnie na właściwą drogę i potem wszystko się potoczyło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »