El Hierro, Tamaduste, Puerta Estauca

Wstaliśmy przed świtem. Nawet nie dla ponownego widoku gwiazd. Do portu zostało tylko 10 km i chcieliśmy zdążyć na popołudniowy prom. Szliśmy szybko, zarośniętym sukulentami terenem. Polnymi dróżkami w labiryntach kamiennych murków. Potem szosą. Miałam ochotę wykapać się na plaży, tuż przed tunelem, ale nie było czasu. Ciepło, nad oceanem upał. Ogromna różnica w porównaniu  z naszą biwakową miejscówką  1000 metrów npm. Wpadliśmy na przystań zziajani, niepewni czy podobał nam się El Hierro.  Ja byłam raczej zadowolona, Edi mniej. Port wydawał nam się dziwnie pusty. W kasie usłyszeliśmy- manana… Był poniedziałek i prom wypłynął już o 7-mej rano. Nie wiedzieliśmy tego. Kartka z rozkładem kończyła nam się w niedzielę. Chwila konsternacji… nie mieliśmy już nic do jedzenia, zamknęliśmy zaplanowaną pętelkę… Chwila buntu ( jak to przecież mamy rozkład!), chwila pokory- widać tak ma być.

Hierro (bo ta wyspa jest rodzaju męskiego), taki spokojny, naturalny, troszkę zapuszczony, jakby odrobinę samotny, zdystansowany.  Chłodny Hierro na którym marzliśmy prawie każdego wieczoru, ale gdzie zawsze jakoś znajdowaliśmy wodę. Nie doceniliśmy go. Nie od razu. Nasze kółko pominęło północno-wschodni cypel. Nie widzieliśmy tych miejsc nawet z góry, więc dopijając piwo w portowym barze, zjadając co się tam nam trafiło zdecydowaliśmy, że podjedziemy stopem i wrócimy pieszo następnego dnia. Stanęliśmy na rozstajach i szybko udało nam się dostać do Tamaduste.

Ładna, zimą bardzo spokojna miejscowość. Wyludniona, sklep zamknięty Kupiliśmy na wynos paellę (w barze), napełniliśmy wodą nasze butelki  i ruszyliśmy na północ zielonym szlakiem. Biegł przez świeże lawowe pola, przerażające, pozbawione roślinności, spękane.  Brzeg był pełen skalnych łuków i grot, fale strzelały w górę jak fontanny. Lawa ciągnęła się aż po horyzont. Nie udało się nam tam rozbić namiotu, nie było gdzie, ale na punkcie widokowym zmieściły nam się dwa śpiwory. Edek ustawił  aparat na noc i nakręcił filmik poklatkowy. Może uda mi się go kiedyś zlinkować. Gwiazdy- wyglądają na nim jak deszcz spadający na coś jakby pożar- chmury  oświetlone przez Tamaduste i Valverde. Cisza. Bezksiężycowa, noc.  Aparat w statywie lub na kamieniu ustawiony ręcznie na nieskończoność, nieprecyzyjnie. Odliczanie aż się naświetli kadr. Po 200, 300 sekundach w czerni. Huk fal rozbijających się kilkadziesiąt metrów poniżej nas i czasem omiatających nas też lekką mgiełką. Sól, lawa, ocean, noc pod gwiazdami, na twardych kamieniach. Murek, który dobrze zasłaniał wiatr. Krzyki mew.

Wróciliśmy pieszo. Wzdłuż wybrzeża przez kaktusowe zarośla jak z obrazków, obok lotniska. Po drodze zjedliśmy śniadanie w barze. Pogoda zmieniła się. Ociepliła. Morze wzburzyło. Na górach siadła rozświetlona mgła. Północny wiatr, który przez tydzień co noc targał naszym namiotem ucichł i teraz wiało z Sahary. Hierro pokazał nam się, pożegnał i schował. Tak to odebraliśmy.

Dopiero po powrocie przeczytałam, że wyspa to rezerwat biosfery UNESCO. Hierro jest niezależny energetycznie, zasilany przez słońce i wiatr. Niemal wszędzie jest wifi, planuje się ze wszystkie samochody będą elektryczne. Nie ma wielkich hotelowych kompleksów i tłoku- bo tak zdecydowali mieszkańcy w latach 80-tych. Cisza, spokój. Dystans do reszty świata. Do pospiechu i pogoni za niczym. Niezależność pod każdym względem. Kiedyś tam wrócę.

 

Share

El Hierro- El Pinar, Las Playas

Wracaliśmy tą samą drogą. GR 131. 800 metrów podejścia do kościółka Senora de los Reyes gdzie powinna być woda. Wprawdzie nasi wczorajsi znajomi uprzedzali, że jest zamknięty. Nie sądziliśmy jednak, że zamkną też źródło- na nasze nieszczęście wbrew mapie umiejscowione w kościele.  Uratował nas maraton. Grupa obsługująca biegaczy podzieliła się mineralną z nami, i z przypadkiem spotkanym Anglikiem- też wędrowcem. Szedł na Faro de Orchilla, więc zabrał ze sobą aż 3 litry. My poszliśmy w stronę budynków Parku Narodowego, gdzie spodziewaliśmy się kolejnej wody. Początkowo mieliśmy zamiar dojść aż na kemping (jedyny na całym Hierro), ale zabrakło nam kilku kilometrów. Ścieżka (Camino los Pastores) była górska, wcale nie szybka, a ja jakoś tego dnia osłabłam. Gdybym była sama pewnie bym się chwilkę przespała, pomimo urody otoczenia, a może właśnie przez nią. Daleki widok, świeże powietrze, rozgrzane słońcem piołuny, ściółka z aromatycznych sosnowych igieł. Przed wieczorem zastałam Edka przy parkowym budynku. Zamkniętym. Trwały tam jakieś roboty budowlane, naprawa tarasów. Wszędzie przewracały się porzucone maszyny. Otwarte worki z cementem. Narzędzia. Barowe stołki, leżak. Był też wąż z przezroczystą wodą. Ucieszyła nas, ale okazała się obrzydliwa w smaku, strasznie chlorowana- może nadawała się tylko do betonu…Tak czy siak wypiliśmy. Co było zrobić (po drodze minęliśmy koryto z wodą- gdybyście przechodzili tamtędy lepiej nabierzcie,  wąż był najprawdopodobniej tymczasowy, tak jak budowa).

Rozbiliśmy namiot na widokowym tarasie, przy kamiennej ścianie wieczorem przyjemnie rozgrzanej słońcem. Noc była wietrzna i zimna, jak wszystkie dotąd, widok wspaniały. Nad lasem z kanaryjskich sosen unosiła się mgiełka, o zmierzchu i o świecie rozświetlona poziomymi promieniami słońca. Piękna.

Wyszliśmy szosą, idiotyczną, długą na kilka kilometrów, prowadzącą tylko do dyrekcji parku, który jak mi się wydaje miał za zadanie chronić wycięty pod tę inwestycję las… Rzecz jasna pustą. Dalej trafiliśmy na miasteczko- El Pinar. Sklep był zamknięty (bo niedziela). Zjedliśmy w barze, po południu skrajem potężnego klifu (jest tam aż 1000 metrów w dół!) przeszliśmy na kolejny Mirador wywieszony ponad zatoką Las Playas i rozgościliśmy się na najniższym tarasie. Była woda, dwie duże łazienki, przy których jak nam się wydawało zatrzymał się na noc jakiś samochód. Nasz balkon był dużo niżej, tarasy widokowe przyrosły do skał jak jaskółcze gniazda. Bardzo tam było ładnie i w dzień i w nocy. Natomiast postawienie namiotu było trudne. Nawet przywiązany z obu końców (za tył i za przód) wyprawiał straszliwe harce. Podskakiwał, rzucał się i próbował obracać się jak wrzeciono. Napracowaliśmy się żeby go unieruchomić. Nocny łopot tropiku już nam nie przeszkadzał. Wiało stale. Najbardziej wieczorem i rano. Było też lodowato zimno. Miałam na sobie już wszystkie rzeczy i martwiłam się, że może być gorzej. Niby Afryka, a jednak zima… Na szczęście trwała tylko do wschodu słońca.

Share
Translate »