złamane lato

To chyba najbardziej domowe lato jakie pamiętam. Najpierw antybiotyk  (po kleszczu) przez miesiąc. Fototoksyczny więc 3 tygodnie siedziałam w domu. Potem krótki wypad na rowerze i bilet na Islandię, który się zmarnował. Nie poleciałam, mąż złamał nogę.

8 dni trwało ściągnięcie go z Włoch. Początkowo myślał nawet żeby zostać. Nie znając sytuacji zgadzaliśmy się, że alpejski szpital pewnie ma doświadczenie ze złamaniem. Chyba nie miał. Albo trafił nam się wyjątkowy pech. W kanionie nie było sieci. Zanim ktoś wykorzystał telefon satelitarny minęło pewnie z pół godziny. Lokalny helikopter (z Domodossoli) był zajęty, po męża przyleciał drugi aż z Turynu. Czas leciał. Noga puchła i kiedy w końcu popatrzono na nią w szpitalu było zbyt późno żeby operować. Szpitalik był malutki, złamanie wstrętne, lekarze postanowili przesłać męża do większego miasta. Tam z kolei nie było miejsc. Mijały dni, my zaczęliśmy się niecierpliwić więc  w końcu wymusiliśmy rozważenie powrotu. Być może mąż nie zdecydowałby się gdyby nie stan tego większego szpitala. Opłakany. Zanim nasz klub (OEAV) zorganizował transport minęły kolejne dwa dni. Okazało się, że to sporo papierologii. Ubezpieczenie działa przez 8 tygodni od wyjazdu z miejsca zamieszkania. Trzeba dowieść kiedy się wyjechało. Mąż miał tylko rachunki za paliwo, wystarczyły. Myśleliśmy, że wyślą go samolotem, ale załatwianie lotu było dłuższe. Mąż zgodził się na przejazd karetką, wystraszony, bo kilkudziesięcio- kilometrowy transport z jednego włoskiego miasteczka do drugiego solidnie dał mu w kość (tę połamaną rzecz jasna). Na szczęście przejęli go Austriacy. Karetka z Insbrucka przywiozła między innymi ludzkie jedzenie (bułkę z kiełbasą). Przejazd był świetnie zorganizowany. W ambulansie pneumatycznie amortyzowane łóżko (zero wstrząsów), jechali na sygnale, tylko 14 godzin. Po drodze, w Insbrucku zmienili się kierowcy. Jedyny minus- o którym warto na przyszłość wiedzieć to brak jakiegokolwiek personelu medycznego. Czyli też lekarstw. Gdyby nie uprzejmość  kierowcy mąż jechałby bez środków przeciwbólowych. Tak dostał prywatny ibuprom.

Do tej pory zrobiono mu jedną operację- poskręcano śrubkami strzałkę żeby ustalić długość nogi. Pogruchotany piszczel czeka aż zejdzie opuchlizna. Zmieniam opatrunki, więc oglądam nogę bardzo dokładnie,  jest jakby odrobinkę chudsza, więc może już wkrótce…

Trzymajcie kciuki…

PS:  przez cały czas biłam się z myślami czy nie szybciej i wygodniej byłoby po męża pojechać. Nie zrobiliśmy tego, bo wiedzieliśmy już z doświadczeń kolegi, że powoduje to wyrzucenie z systemu. Trzeba wypisać się ze szpitala na własne życzenie, więc ponowne przyjęcie w Polsce nie jest 100% pewne. Przekazanie z jednego szpitala do drugiego jest najszybsze i najbardziej skuteczne. Działa jakby się przyjechało wprost z wypadku.

Zdjęcia z Turcji z lipca. Na dwóch ostatnich mój mąż.

PS: 5.09 18: noga zoperowana, teraz 2 miesiące gipsu i jeszcze jeden bez obciążania. Podobno boli okropnie…

Share

rowerem cz6- Wojciechów-Lublin

Rano poszłam obejrzeć Wojciechów. Jest tam Wieża Ariańska, sławna (podobno) kuźnia i modrzewiowy osiemnastowieczny kościół. W kuźni kuto podkowy „na szczęście” nie dla koni, do muzeum w wieży się nie dostałam, bo nie można było zapłacić kartą, a zapomniałam pobrać kasę z bankomatu. Bilet kosztował 6 zł, miałam 5. Kościół był zamknięty, ale można było zajrzeć do środka. Wewnątrz tak jak na zewnątrz modrzewiowa boazeria. Cień dużych drzew, ładne murowane ogrodzenie i ogłoszenie ostrzegające przed szatanem.

-Był też taki drugi niedaleko – opowiedział mi pan w ciuchbudzie gdzie wydałam moje ostatnie 5 zł. -Sataniści go podpalili w latach 80-tych. To my żeśmy naszego pilnowali z takim drugim. Dzień i noc żeśmy wartę trzymali. I uchroniliśmy. Panie tu po sukienki przychodzą lasem z Nałęczowa… Pożałowałam, że ja już nie zdążę i Nałęczów zostanie nieodwiedzony. Moja sukienka była w czarno-białą kratę, miałam zamiar ją założyć wjeżdżając do Lublina. Byłby szyk.

Zostało mi najwyżej 30 km. Pojechałam czerwonym rowerowym szlakiem prowadzącym od Kazimierza. Niektórych znaków brakowało, ale nie było wielkich rozterek. Ładna droga jak to na Lubelszczyźnie w górę i w dół. Pod Lublinem niemal same sady i gospodarstwa szkółkarskie, zagony pełne okulizowanych wiosną sadzonek. Do tego trochę malin i chmiel. Ładnie. Spokojnie, szlak unikał ruchliwych dróg. Wąskie asfalty, trochę szutrówek. Trochę kluczenia. Po południu znów zamoczyłam głowę i sukienkę w jakiejś pizzerii. Przesiedziałam chwilę w najgorszy skwar. Było upiornie. Stróżki potu na twarzy, bezwietrznie trochę podjazdów, na których trudno rozwinąć chłodzącą prędkość. Lublin zaczął się bardzo ładnie. Nie było przemysłowych przedmieść, ani magazynowych hal jak u nas. Domy zrobiły się nieco większe, ogrody nieco bardziej iglaste, mniej kwitnące.  Znaki wyprowadziły mnie na nową rowerową ścieżkę, z której zjechały niespodziewanie w trawę. Przypomniało mi się, że miałam minąć Muzeum Wsi Lubelskiej. Rzeczywiście za płotem stały drewniane chałupy. Tylko jak by tam do nich wejść… Górka, kocie łby, zupełnie pusto. Pierwsza brama zamknięta, druga zamknięta, trzecia- mała furtka otwarta, a za płotem obiecujący napis Rzeźnik. Weszłam. Wokół ani żywego ducha. Znalazłam się na rynku galicyjskiego miasteczka, jak w scenografii do filmu. Krawiec, poczta, fryzjer, sklepy- wszystko odtworzone z najmniejszymi szczegółami, ale tylko do oglądania. Chyba ze dwie godziny kręciłam się po skansenie. Jest duży i ciekawy. Chałupy z różnych regionów Lubelszczyzny, całe podwórka, nawet uprawy koszone ręcznie i wiązane pasami jak przed 50-ciu laty. Jest też i restauracja, ale nie mieli już nic do jedzenia. Przyszłam za późno. -Może jabłko? Zaproponował pan z kosą. Te z drugiej jabłonki są dość słodkie. Zjadłam. Byłam głodna, nie zauważyłam, że już tak późno. Coś mi podpowiedziało żeby sprawdzić pociągi do Warszawy. Ostatni miałam za godzinę i 10 minut! Nerwowo objechałam pół skansenu i nie udało mi się znaleźć głównego wejścia. Minęłam cerkiew i drewniany kościół, ponownie zjechałam do chałup, które widziałam z rowerowej ścieżki i wystraszana, że nie zdążę na pociąg wyszłam tą samą bramką, którą się tam dostałam.

-Jak daleko na dworzec? – Krzyknęłam do jakiegoś pana- Daleko, najpierw trzeba do centrum. Lublin jest górzysty, niezbyt szybki, ale na szczęście mniejszy niż Szczecin. Żal mi było, że go nie zobaczyłam, to, co mijałam w pośpiechu było ładne. Wpadłam na dworzec na czas, kupiłam bilet dla siebie i roweru, i szybko, bezmyślnie w najbliższym sklepiku zapas płynów. Otwierałam je po kolei w biegu, najpierw zsiadłe mleko, bo byłam głodna. W dworcowej hali był straszny harmider, chyba kolonie. Z trudem się tamtędy przepchałam. Na peronie trzech uzbrojonych panów w czarnych koszulach zarekwirowało mi pół puszki piwa o smaku jabłkowo gruszkowym i zawartości alkoholu 2% twierdząc, że to w obronie publicznej moralności.  W zamieszaniu nie założyłam szykownej sukienki.

Pociąg miał dla rowerów cały wagon, ale nie miał klimatyzacji. Nie było też warsu.  Na szczęście miałam ponad 2 litry wody. Resztę zostawiłam wysiadając dziewczynie, która jechała aż do Szczecina, a zabrała ze sobą tylko małą butelkę. Ze względu na remont torów jechaliśmy przez Parczew i Siedlce. Do Warszawy aż 3 godziny-Rowerem bym szybciej dojechał- marudził jakiś starszy pan- a ja nie- odpowiedziałam. -Ja jechałam tu aż 4 dni.

PS: Nie napisałam Wam skąd ta wycieczka. Byłam u Radka. Zapaliłam świeczkę na grobie. Brzmi łatwo, wszystko jest łatwe jak to sprowadzić do kilku słów. Najpierw zapomniałam o zniczu, wróciłam do kramu przy wyjściu, potem okazało się, że nie mam zapałek, a zapalniczka, kupiona kiedyś w Finlandii nie ma gazu. Nie miała od dawna, ale używałam jej tylko do odpalania palnika i tam jej piezoelektryk wystarczał. Teraz też miałam palnik więc wydobyłam go z worka, nakręciłam, odpaliłam i niemal nie spowodowałam eksplozji znicza. Radek pewnie by się z tego śmiał…

Share
Translate »