rowerem cz1: Warszawa-Czersk

Od bardzo dawna nie podróżowałam po Polsce i teraz planując wyjazd stresowałam się jakbym jechała na księżyc. Po pierwsze był upał. Temperatura nie spadała poniżej 30-tu stopni  i  piesza wędrówka wydawała mi się niemożliwa. Pomyślałam, że pojadę rowerem. Przygotowanie  starego, ręcznie robionego Białego Brata do kilkudniowej podroży nie było tanie i co gorsza nie wiedziałam czy się udało. To górski rower, bez bagażnika, błotników, świateł… Pierwsza próba- krótka wycieczka do Łukęcina zmusiła mnie do powrotu do serwisu. Klocki hamulcowe zacierały się nawet w suchutkim piachu, siadła przerzutka. Kiedy, jeszcze przed świtem jechałam na dworzec żeby wsiąść w pociąg do Warszawy, koszyczek zamocowany do kierownicy opadł, a plastikowy błotnik wbijał mi się w bieżnik opony warcząc jak traktor.  Naprawiłyśmy to z Mamą u szewca… Pan, który jak wierzy Mama umie rozwiązać każdy problem wręczył nam kilka warstw gumowych podeszew i dwie trytytki. Były za krótkie, więc wyruszyłam z podeszwami przyklejonymi do kierownicy przezroczystą taśmą. W czasach mojego dzieciństwa do Góry Kalwarii jeździło się po prostu drogą. Od nas, z Mokotowa po prawej stronie Wisły i z powrotem po lewej przez Wał Miedzeszyński i Pragę. Kiedyś dostałam tam słynny mandat „za niemanie świateł”, chociaż lampka (zasilana dynamem) stłukła mi się dosłownie przed chwilą.

Teraz wyznakowano rowerową trasę. Wyczytałam, że się zaczyna w Kabatach. Wyruszyłam ze stacji metra, ale znaki znalazłam dopiero w Powsinie. Potem je wielokrotnie gubiłam. Raz kilka kilometrów za Powsinem (-znów ktoś je dla hecy odkręcił- usłyszałam w barze gdzie mnie doprowadziły), potem w Konstancinie i chwilkę za nim… Byłam mokra. Wyjechałam po południu licząc, że może się troszkę ochłodzi, ale w lasach panował potworny zaduch. Śledzenie szlakowych znaków, niekompletnych, pozamalowywanych, zastąpionych informacjami, że teren prywatny i zakaz wjazdu, znudziło mnie, więc wyszukiwałam polne drogi na smartfonie (w aplikacji maps me). Ostatecznie i tak trafiłam na niebieski szlak.  Przed Górą Kalwarią zatrzymałam się w fajnym ogródkowym barze- dla rowerzystów. Był cień, wygodne kanapy, piwo bez alkoholu i wąż do polania siebie lub umycia roweru. W Górze Kalwarii (ładnym miasteczku z bogatą historią) znów się zmoczyłam w „bramce” rozpylającej wodę z wodociągu.  Ochłodziło się dopiero w Czersku. Przyjechałam późno, w ostatniej chwili kupiłam bilet na zamek i kiedy wracając spytałam gdzie by tu rozbić namiot usłyszałam- u nas, na dziedzińcu! Oprócz mnie biwakowało tam dwóch panów z Bractwa Rycerskiego. Nocą troszkę mnie budzili miejscowi, mający za nic liche ogrodzenie. Nic dziwnego, nad basztami  pięknie świecił księżyc, już zwykły, dzień po zaćmieniu, ale nadal w pełni, więc piękny.

Wstałam o świcie, licząc że może będzie chłodniej i wyjechałam cichutko nie budząc rycerzy.

Wszytko działało. Koszyczek wiozący mój ciężki aparat nie opadał, Podejrzany bagażnik bez podpórek bez problemu utrzymywał worek. Lekki, bo co tu zabierać na upał. Miałam tylko bieliznę na zmianę, koszulkę i legginsy do spania, wiatrówkę.  Zamiast namiotu wzięłam worek biwakowy  (i płachtę), zamiast śpiwora puchową sukienkę z Robertsa. Mini palniczek, kubek i mała butla z gazem. Na zamku jest woda i toaleta. Świetne biwakowe miejsce. Gdybyście potrzebowali zapytajcie o nie pań w kasie. Bardzo miłych, jak słyszałam później nie tylko dla mnie.

 

Share

Pireneje, Horquette d’Alans-Lac Gloriettes

Trasa z Lac Gloriettes na Horquette d’Alans jest znana i dobrze oznakowana. W dobrych warunkach zajmuje ok 3 godzin, przeszłam ją już kilkukrotnie i nie wiedziałam, że znajdę  ścieżkę prowadzącą z przełęczy z powrotem nad lac Gloriettes. Jest zaznaczona na niektórych mapach- jako trudna trasa zimowa. Latem widać delikatne ślady chodzenia i bardzo rzadko spłowiałe niebieskie znaki. Pierwszy raz widziałam te miejsca bez śniegu. Z Horquette d’ Alans sprowadza wykuta w skałach ścieżka. Nie mogliśmy się nadziwić jak udało nam się tamtędy zejść zimą. Po ogromnej stromiźnie wprost w dół. Teraz na całej trasie nie było nic trudnego. Poniżej skał łąki, daleki widok na Cirque Gavarnie, na Vignemale i na Taillon. Nocą księżyc pięknie oświetlił Breche de Rolland. Rano długo szliśmy przez kwiaty, trawersem po skałach aż do przełączki gdzie narciarska ścieżka chyba zeszła niżej, a my z ciekawości czy nie dałoby się przejść przez grań poszliśmy wysoko po kamiennych zwaliskach i owczych dróżkach.  Pięknie. Za plecami Cyrk Gavarnie, na wprost Cyrk Troumouse a na koniec, kiedy znów dołączyliśmy do znakowanej ścieżki (żółte znaki biegnące z Gedre) jeszcze Cyrk Estaube ponad Lac Gloriettes- widok, który zobaczyłam pierwszy raz. Zawsze kiedy tu byłam na szczytach wisiała chmura i nawet nie wiedziałam, że widać stamtąd cyrk.

Po drodze spotkaliśmy parę idącą  z parkingu  w kółko. To piękna jednodniowa wycieczka. Nietrudna, po pirenejsku dzika, bliska cywilizacji i nawet zaopatrzona w wodę (są liczne źródła). Jedyne czego tam tym razem nie było to cień. Towarzyszące nam przez cały czerwiec popołudniowe chmury znikły i  troszkę nam ich brakowało.

Opisałam ten króciutki kawałek, bo o takie przejścia ostatnio pytaliście w mailach. Dodaję w związku z tym tag jednodniowe wycieczki. Na zdrowie :)

Na mapce przybliżony przebieg takiego jednodniowego kółeczka.

To był nasz ostatni pirenejski dzień. Wjechaliśmy jeszcze raz na Col de Tourmalet, obejrzeliśmy zachód słońca i zjechaliśmy w stronę Tuluzy.

Share
Translate »