Gruzja, Kareli

Nad Kurą kwity tamaryszki. Tak mi się przynajmniej zdawało, różowe plamy w kamienistym korycie rzeki. Przepełniony autobus pędził autostradą. Miałam nadzieję, że stanie i wysadzi mnie na wysokości Kareli. Nie myślałam co będzie dalej. Na byle jakiej mapce, wszystkim co miałam rysowała się walna dolina. Długa na 30-40 kilometrów, powinna mnie doprowadzić do grani. Nie wiedziałam jakie tu zastanę góry. Miałam nadzieję, że zielone pagórki, jak na zachodnim krańcu Gór Trialeckich. Byle tylko się wydostać ponad las myślałam, dusząc w sobie wszystkie rozterki. Przed chwilką oddałam inne mapy mężowi. Rozstaliśmy się w Chashuri. Wsadził mnie w autobus do Tbilisi, po dyskusji z niechętnym kierowcą, który wolał kogoś jadącego dalej. Sam złapał marszrutkę do Batumi, która podwiozła go na lotnisko w Kutaisi (o tym dowiedziałam się z sms-a). Kareli leży kilka kilometrów od autostrady. Autobus stanął, na moje miejsce wsiadła jakaś dziewczyna. Zeszłam z nasypu na podrzędną szosę, minęłam taksówki i poszłam pieszo. Nie wiem dlaczego. Chyba, bo nigdzie się nie spieszyłam.

Do miasta dotarłam tuż przed zmrokiem. Było malutkie, nie znalazłam hotelu. Ludzie patrzyli na mnie badawczo. -Dzień dobry czy jest tu jakiś hotel- zagadnęłam tradycyjnie ubraną dziewczynę. Nie zrozumiała, ale szybko zgromadziła się wokół nas grupka osób. -Z Polski, tak sobie chodzę po górach, 53, mam namiot- zwykły codzienny grad pytań. W międzyczasie przystojny facet zamawiał taksówkę. -Wskakuj zamachała tradycyjna dziewczyna. Miała wełniany szal, czarny w róże i gładki kok, który spodobałby się mojej babci. Podwórko za nią w całości zarastał winogron. Nie wiedziałam jeszcze, że tak właśnie mieszkają Gruzini. W cieniu gigantycznych pergoli.

Taksówka wywiozła mnie poza miasto. Z willi wielkiej i szarej, jak inne wokół zeszła kobieta w nieokreślonym wieku, bardzo zdziwiona. Nie rozumiałam ani słowa z rozmowy. Mężczyzna podał taksówkarzowi kilka lari. Ukłonił się uprzejmie i znikł. Przeszłyśmy na rosyjski. Pokój do wynajęcia okazał się bardzo skromny. Na ścianie łazienki rosła pleśń. Nie zdążyłam się tam nawet rozłożyć, kiedy gospodyni wróciła i zaprosiła mnie na górę do siebie. -To takie pokoje dla mężczyzn- Tłumaczyła. Mieszkają u mnie robotnicy, nie zaglądam tam.

Manoni mieszka sama w wielkim domu. Uczy muzyki w szkole podstawowej. Jej córka pracuje w Monachium. Dom przetrwał jakąś katastrofę, zerwany dach. Woda poodklejała tapety, porysowała smugi na ścianach. -Naprawię to- machnęła ręką w kosmos- dach już nie cieknie, wyremontuję i zrobię tu hotel. Trudno mi  było to sobie wyobrazić, bo dom miał układ typowo gruziński. Ogromne, ale przechodnie pokoje zgrupowane wokół wielkiej werandy. Później widziałam działający w takim mieszkaniu hostel, więc to możliwe, jak wiele innych rzeczy w Gruzji. Spałam na kanapie w dużym pokoju, bardzo wygodnie. Dostałam herbatę z konfiturą. Długo rozmawiałyśmy- Jak dobrze, że przyszłaś- podsumowała ten wieczór Manoni i zagrała dla mnie na pianinie.

Kiedy wróciłam ze sklepu rano zastałam ją modląca się przy  półce pełnej świętych obrazków. Paliła się świeczka, Manoni miała chustkę na głowie. W dolinie, w którą miałam się właśnie zagłębić działało 65 monastyrów- Bóg dał nam tutaj takie piękno- tyle dobra- powiedziała i zorganizowała mi podwózkę do Kintsvisi. Trzy znajome nauczycielki jechały samochodem do wiejskiej szkoły, w górze doliny. Jedna była anglistką więc trochę rozmawiałyśmy.

Widziałam potem tę szkołę idąc w góry już po odwiedzeniu Kintsvisi. Była duża i nowoczesna. Nad górami, w których nie znalazłam żadnego przejścia gromadziły się wtedy burzowe chmury. Z nieba lał upał. Monastyr leżał wysoko na stoku. Podejście zajęło mi chyba z godzinę. I chociaż po drodze widziałam samochody, w pełnej starych fresków cerkwi byłam sama. Płonęły świece. W grubych murach panował cudowny chłód. Namalowany 1400 lat temu anioł przyglądał mi się tak natarczywie, że odruchowo sprawdziłam czy na pewno mam chustkę na głowie i jak się trzyma moja zrobiona z płaszcza przeciwdeszczowego spódnica. W przyklasztornym ogrodzie szumiała woda. Napiłam się, myśląc, że to pewnie źródło i po chwili odkryłam, że płynie wężem z potoku. W tylnym murze monastyru była bramka. Ścieżka ginęła w lesie za rzeczką.

Poszłam tam, myśląc że może znalazłam prowadzący gdzieś dalej szlak, ale trafiłam tylko na kapliczkę. Przed wejściem chleb i kawałki sera, brudny noż- jakby zaproszenie żeby się częstować. Wewnątrz butelki, z winem, może oliwą. Jeszcze więcej płaskich gruzińskich chlebów i kolejka. Ustawiłam się na końcu. Ostatnia. Ludzie w ciszy modlili się przed obrazem. W kącie stary, bardzo szczupły mnich wysłuchiwał podawanych szeptem szczegółów, skupiał się i odkaszliwał zło. Leczył. Co jakiś czas pracę przerywał mu dzwonek telefonu. Ekran smartfona rozjaśniał siwą brodę, głos był stanowczy i niechętny. Nie umiałam sobie przypomnieć jak są po rosyjsku stawy, nie wiedziałam jak powiedzieć o boreliozie. Kiedy przyszła moja kolej pokazałam tylko kolana i łokcie. Mnich spojrzał na mnie krytycznie- z takim bzdetem mi tu kobieto przychodzisz! ale skupił się i odkaszlnął moje zło. Potem wstał, skubnął coś z sterty jedzenia i wyciągnął się wygodnie na hamaku. -Z Polski, w góry, katoliczka, odpowiedziałam zarzucając plecak. Hamak bujał się wśród wielkich drzew. Ścieżka doprowadziła mnie znów do drogi.

 

Share

Gruzja, Achalciche

Wpadliśmy do Achalciche w strugach deszczu, kompletnie nieprzygotowani. Gdyby nie pogoda prawdopodobnie szlibyśmy górami, pieszo z Vardzi. Ulewa wyglądała na beznadziejną. Szosą spływały strumienie błota.  Marszrutka stanęła, kiedy machnęliśmy, chociaż wcale tam nie było przystanku. Kierowca bez emocji wepchnął nasze ociekające peleryny po tylny fotel i za chwilkę znów stanął, bo ktoś mókł.  Przez zaparowane szyby zamajaczyła średniowieczna twierdza, za nią kanion rzeki, wąski i piękny, kiedyś pewnie trudny do zdobycia. Za Aspinza dolina trochę się poszerzyła, ale aż do Achalciche jechaliśmy przez góry, bijąc się z myślami, czy jednak nie lepiej było przejść. Biłam się ja. Mąż musiał już wracać. Zostały mu w zasadzie 2 dni i wizja zwiedzenia słynnego miasta (wszyscy potwierdzali, że koniecznie musimy), zjedzenia jeszcze czegoś pysznego, pomimo deszczu wydawała mu się idealna. Marszrutka zatrzymała się na jakimś rynku, przesadzając wcześniej podróżnych jadących do Tbilisi wprost do innego pojazdu (na środku szosy). Wskoczyliśmy do spożywczego sklepu. U nas ktoś by pewnie zaprotestował że błoto, że spływa z nas prawdziwa kałuża. W Gruzji dwie panie zabrały się za załatwianie nam noclegu. Starsza, urocza, w eleganckim sweterku, w trwałych lokach, wyszukiwała kolejne znajome hoteliki na smartfonie, tłumaczyła, że tylko na jedną noc, że Polacy i niezmiennie dowiadywała się, że brak miejsc. – Idźcie główną ulicą -zdecydowała na koniec. Na górce zobaczycie Rabat, przy samej twierdzy wszystko pozajmowane, sobota, wieczorem koncert, ale po drodze też jest kilka hoteli, znajdziecie coś. Znaleźliśmy. Hotel nazywał się Newcastle, powstał w świeżo wyremontowanym mieszkaniu na piętrze zwykłej kamienicy. Znów usłyszeliśmy fragment historii gruzińskich Ormian. Dostaliśmy kawę, rano pyszne śniadanie.

Wieczór spędziliśmy w twierdzy Rabat, pięknie odremontowanej wizytówce miasta. Nazywa się ją pomnikiem tolerancji, bo wewnątrz obronnych murów znalazła się i cerkiew i meczet i synagoga. Jest tam też muzeum etnograficzne- jego zwiedzanie zostawiliśmy sobie na rano. Jest ciekawe. Powstało z eksponatów uzyskanych przy budowie ropociągu, jedyną jego słabością jest słabe oświetlenie informacyjnych tablic i brak choćby audioprzewodnika. Tego dnia byliśmy zwykłymi turystami i całkiem nam się to spodobało. Plecaki zaczekały na nas w recepcji hotelu, wygodny luzacki dzień. Dla miejscowych Rabat jest miejskim parkiem, gdzie wpada się pokazać wieczorami, robi się ślubne zdjęcia, zalega na miękkich sofach kawiarni i urządza masowe imprezy. Podobała mi się nowoczesna , ale nawiązująca do otoczenia i historii zieleń. Ciekawy pomysł na spójność tego miejsca.

Stalin wyrzucił z miasta całą społeczność Turków (pozostałą po ponad dwustuletniej okupacji), opuścili je też Żydzi i Grecy. Dzisiaj w stolicy Samcche Dżawacheti mieszka tylko 18 tys ludzi, Gruzinów i Ormian.

 

Share
Translate »