Joshua Tree National Park

Musieliśmy spędzić dzień w Los Angeles. Nie zwiedzałam, zobaczyłam tylko plac zabaw niedaleko polskiego konsulatu i potworne, niekończące się korki. Byliśmy szczęśliwi kiedy udało nam się w końcu z nich uciec. Wizja biwaków wydawała się już bardzo bliska, na horyzoncie pojawiły się góry i przyszedł nam alert pogodowy: „Uwaga huragan”. Odezwali się też właściciele namiotu, który pożyczyliśmy, dużego, wygodnego, rodzinnego. „Nie rozbijajcie go w taką pogodę. Nie ustoi”. Pomimo tego jechaliśmy dalej, a prognoza rozwijała się jak dobry thriller. Wiatr 80 mil na godzinę, opady śniegu. Kiedy minęliśmy Palm Springs doszło zapylenie powietrza- bardzo duże. Za pasmem San Jacinto, o którym myślałam z nadzieją (że na potem) wjechaliśmy w tumany kurzu, wiry zgarniające piach z pobliskich wzgórz. Dojechaliśmy tylko do Indio. O dziwo było tam raczej spokojnie i nawet przez moment było nam żal, dopóki wiatr omal nie wywrócił nam dziecka. Hotel znaleziony w ostatniej chwili wyglądał jakbyśmy już byli w Meksyku, barierka balkonu bujała się, szczeble (tak rzadkie, że maluchy mogłyby powypadać) kręciły się. Zachodzące słońce oświetliło dramatycznie dziwaczną chmurę, ale nadal mieliśmy nadzieję, że to już koniec. Przepada nam pierwsza rezerwacja w parku, ale zostają kolejne dni.

Rano ta nadzieja też prysła. Wiało, prognoza zapowiadała, że się pogorszy. Zamiast do góry pojechaliśmy do oazy z grupką palm, która leżała najniżej. To było ciekawe miejsce i troszkę tam połaziliśmy ze starszymi dziećmi pomimo lodowatej wichury. Wiatr rósł i po południu moja rodzina zdecydowała, że już wystarczy. Podwieźli mnie do granicy parku- bez opłat można dojechać aż do Cottonwood, a ja poczłapałam na nasze miejsce biwakowe.

Schowałam namiot za krzak, przywiązałam go do kręgu na ognisko. Ugotowałam sobie wodę w toalecie. Oprócz mnie były prawie same kempingowce, więc przybytek był w zasadzie tylko dla mnie i spędziłam tam sporo czasu. Przed nocą zdążyłam jeszcze przejść krótki okrężny szlak. Tu też rosły palmy. Takie dzikie nie ogołacane z liści, pozrastane w gąszcz robiły duże wrażenie, podobnie jak widok z Mastodon Peak sięgający jeziora Salton. Z tej odległości nie było widać, że zbiornik jest zatruty, położone nad nim miejscowości opuszczone. Planowałam nawet, że pójdę tam i je zobaczę. Za kilka dni jak sobie połażę po tym parku… Jak wiatr ustanie….

Salton Lake powstało w latach 60-tych przez przypadek, przez ludzki błąd. Prace melioracyjne przy rzece Colorado wymknęły się spod kontroli i woda zalała depresję podobną do Doliny Śmierci. Przez pierwsze lata okolica przeżyła wielki boom. Brzegi nowego morza porosły willami. Nawodniono pola, po Stalton lake pływały żaglówki, szaleli wodni narciarze. Z czasem poziom wody zaczął opadać, zanieczyszczenia z rolnictwa zatruły ryby, powietrze zmętniało od toksycznego pyłu pełnego pestycydów i nawozów, który wiatr wymiatał z odsłoniętego dna. Bogaci odjechali, biedni zaczęli chorować na astmę.

Wokół jeziora ciągnie się pustynia Anza Borrego i byłam bardzo ciekawa co tam zobaczę. Miałam troszkę ponad dwa tygodnie, niewiele, ale zawsze to coś. Wracając do mocno przytwierdzonego do ziemi namiotu myślałam, że złapię stopa, rozwiozę sobie po pustyni baniaki z wodą i przejdę chociaż kilkadziesiąt mil w Joshua Tree. Był koniec lutego do 1 marca 2023 można było tam biwakować w dowolnym miejscu bez opłat i bez pozwoleń. Chciałam z tej ostatniej wolności skorzystać. Kalifornia jest potwornie przeregulowana, dostęp do natury limitowany, prawie wszędzie wymagane są „permity”. Czułam się z tym bardzo niekomfortowo. Nie znoszę planowania, nie cierpię strony recreation.gov. Na myśl o tym, że w Joshua Tree da się iść tylko przez kilka dni, a dalej trafię na te wszystkie problemy przechodziły mnie ciarki. Wolna była jeszcze Anza Borrego, ale tam to już kompletnie nie ma wody. No nic, myślałam, byle przeczekać huragan, potem musi być już tylko lepiej.

Ranek był słoneczny. Zanim ustawiłam się na szosie z kilkoma pełnymi galonowymi baniakami (podpisanymi jak wymaga zwyczaj imieniem i nazwiskiem i datą, po której można je będzie wyrzucić lub użyć- na wypadek gdybym do nich nie dotarła) niebo zmętniało i zaczął padać drobny deszcz. Schowałam się w ranger station i tak każdy musiał tu wejść, żeby zapłacić. Długo trwało zanim pojawili się pierwsi turyści. Zaczepiłam starszego mężczyznę w kowbojskim kapeluszu- nie zgodził się zabrać ani mnie ani baniaków. Pomyślał chyba, że zwariowałam. Za to Eileen zgodziła się od razu: po co mamy brać same baniaki pojedź z nami, poustawiasz je sobie gdzie chcesz, wracamy, odwieziemy cię tu z powrotem, a rano możesz już sobie pójść. -Nie mam rezerwacji- powiedziałam – ale w sumie to nie problem, jeszcze wolno biwakować na dziko- nie trzeba, skoro my mamy możesz sobie rozbić namiot przy przyczepie. Przypomniała mi się zaciszna toaleta, więc się ochoczo zgodziłam. – Nie jedźcie zbyt daleko- pożegnała nas parkowa strażniczka, wyżej wieje 100 mil na godzinę i pada śnieg, a najgorsze jest dopiero przed nami.

W dolinie nie było wcale źle, pogoda nawet się poprawiła, błysnęło słońce. Znów jechaliśmy od jednego parkingu do kolejnego. Kaktusowy ogród nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, taki gąszcz cholla widziałam już nie raz na Arizona Trail.

Przy skalnym łuku (na Arch Trail) był tłok pomimo tego, że pogoda mętniała. Chyba z tego powodu udało nam się tam zgubić i trafiliśmy na kamienne serce. Podobało mi się bardziej niż sam łuk, pełen pozujących w dziwacznych pozach ludzi i o wiele mniejszy niż jak go pooglądać na zdjęciach. Gdybym miała szerokokątny obiektyw być może coś bym tam wymyśliła, ale miałam tylko 40 mm, więc cyknęłam fotkę telefonem. Światło było nieciekawe, wokół ludzie. Nie lubię robić takich zdjęć.

Przy skalnej czaszce (Scool Rock) było gęsto jak na Marszałkowskiej, a sypał śnieg. Udało nam się wjechać jeszcze odrobinę wyżej i wiatr nie pozwolił nam otworzyć drzwi. Juki (nazwane kiedyś przez Mormonów Joshua Tree- i tak zostało) wyglądały jak bałwany. Temperatura spadała Eileen i Kevin nie mieli zimowych opon. Zdecydowali, że musimy wrócić. Teraz to już zupełnie nie wiedziałam co robić. Baniaki nie rozwiezione, zero planów, a Kalifornia to nie miejsce na spontan.

W Cottonwood nie wiało tak bardzo jak na górze. Pod wieczór przeszłyśmy z Eileen ten sam szlak, który już zaliczyłam poprzedniego dnia. I teraz też mi się bardzo spodobał.

Moi towarzysze jechali w kółko Stanów Zjednoczonych. Zaplanowali, że im to zajmie rok. Kolejne rezerwacje zrobili sobie w Arizonie i kiedy o tym opowiadali pomyślałam, że to też rozwiązanie dla mnie. Lubię Arizonę, lubię wolność, a dzieli mnie od nich co najwyżej 200 mil. Jedyny kłopot, to że nie miałam map, to znaczy nie miałam ich w telefonie, bo w pamięci tak, nawet kilka. No i to musiało wystarczyć.

Noc była lodowata, poranek piękny. Kręgosłup, który nadwyrężyłam jeszcze w Polsce miał się coraz lepiej i pomyślałam, że może to wszystko ma sens. Że muszę jeszcze kilka dni poczekać zanim załaduję na siebie plecak z kilogramami wody i ruszę sama w bezludne miejsca.

Share

Dolina Śmierci

Był luty. W Kalifornii zaczęły się zimowe ferie- tydzień wolnego. Marzył nam się masowy zakwit pustynnych kwiatów, noclegi pod bezkresnym gwiaździstym niebem. Byliśmy przygotowani jak na poważną wyprawę. Każdy miał swój śpiwór i karimatę, zabraliśmy 2 namioty, kilka latarek, patyki do opiekania kiełbasek… Przećwiczyliśmy biwakowanie w domu, zdałam egzamin pozwalający na legalne rozpalenie ogniska w Kaliforni (i użycie palnika gazowego). Zarezerwowaliśmy sobie miejsca na kempingach. Zapomnieliśmy kupić drewna, ale to przypomniało nam się już po powrocie.

Kalifornia jest ogromnym stanem i podróż na południe zajęła nam cały dzień. Czym dalej tym było cieplej, tym więcej kwiatów migało nam za oknami samochodu, ale kiedy zbliżył się wieczór zaczęliśmy wjeżdżać w wysokie góry i kwiaty zastąpił śnieg. Na szczęście niezbyt blisko nas, tylko na szczytach.

Pierwszą noc spędziliśmy w namiotach tipi. Po zmierzchu temperatura gwałtownie opadła, nad ranem był spory mróz. Wokół Pustynia Mojave i poza kempingiem tylko kilka rozrzuconych w bezkresnym piachu skromnych domków. Chaszcze bure, suche po zimie, kolory blade, na szosie tylko nieliczne samochody. Bezwietrznie- na szczęście, bo podobno kiedy wieje w tipi jest zimno.

Przez cały dzień zwiedzaliśmy Park Narodowy Doliny Śmierci. Głównie samochodem, bo niektórzy z nas chodzą od niedawna i długie marsze mogłyby ich znudzić. Stanęliśmy na większości punktów widokowych, zrobiliśmy całkiem sporo zdjęć. Krajobraz był surowy, majestatyczny, bardzo dziwny. Pogoda wspaniała, w słońcu szybko zrobiło się przyjemnie ciepło. Nic dziwnego to jedno z najgorętszych miejsc na Ziemi, chociaż zimą trudno było sobie wyobrazić upał. Dawna kopalnia boraksu była prawie pusta, kiedy zboczyliśmy żeby sobie po niej pochodzić.

W Furnance Creek Visitor Centre jest restauracja (podobno jednogwiazdkowa) z naprawdę dobrym jedzeniem (typu szwedzki stół). Zjedliśmy lunch zanim pojawili się turyści i dopiero potem odkryliśmy, że w dolinie jest tłok. Być może inni przyjechali z południa.

W najgłębszym miejscu depresji Bad Water (86m poniżej poziomu morza) był ruch jak na molo w Międzyzdrojach. Pieszy trakt szeroki na kilkanaście metrów, wypolerowany stopami zwiedzających aż raził w słońcu. Z bliska zobaczyliśmy, że to sól. Biały nalot porastał też zwały błota wzdłuż szlaku i co chwila ktoś zbaczał żeby sobie po nim przejść i tym samym jeszcze bardziej poszerzyć ścieżkę.

Pojechaliśmy jeszcze kilka kilometrów na południe, żeby zajrzeć do Złotego Kanionu (Golden Canyon). To dość długi, okrężny szlak i chętnie bym go sobie kiedyś przeszła w całości, ale tym razem udało się zobaczyć tylko fragment. Wraz z wysokością większa część naszej wycieczki była coraz mniej zainteresowana dalszym marszem, a coraz bardziej wspinaniem się na głazy i ściany, myszkowaniem w ocienionych zakamarkach i ogólnie beztroską zabawą. W tej sytuacji wróciliśmy do wydm (Mesquite Flat Sand Dunes) i oddaliśmy się (zasłużonemu) lenistwu podziwiając jak część z nas (znów ta sama co była w większości) wdrapuje się na wydmę żeby sturlać się kolejny raz na sam dół. Tuż przed zmrokiem minął nas strażnik parkowy wyposażony w deskę do zjazdu po piachu. Popatrzyliśmy na nią z pewną zazdrością.

Słońce zaszło różowo, jechaliśmy nocą tak ciemną jakby świat wokół bezpowrotnie znikł. Kilometry czerni bez śladu świateł, bez jakiegokolwiek widoku, bez ludzi. Wciśnięta pomiędzy dwa foteliki na tyle samochodu starałam się nie zwymiotować. I nie żałować, że nie mogę tu wrócić i pójść pieszo. Zięć opowiadał jak był tu poprzednim razem z kolegą i jak zabrali przerażonego biegacza, co rozwiózł sobie wcześniej i zakopał w strategicznie wybranych miejscach baniaki, ale ktoś go ubiegł i kiedy tam dotarł wody nie było. Potoki w Dolinie Śmierci są okresowe, źródła słone. Jest kilka krótkich szlaków, wodę można pobrać w paru miejscach (stacje strażników, restauracja). Parkowe pola biwakowe da się zarezerwować przez stronę recreation.gov. Można by się tam powłóczyć przez kilka dni i może jeszcze kiedyś to zrobię. Nie lubię samochodowych wycieczek, są dla mnie zbyt szybkie, nie pozwalają poczuć czasu i miejsca, niemniej cieszę się, że udało mi się choć zerknąć na ten sławny park narodowy. Większe nadzieje wiązałam z kolejnym -Joshua Tree.

Share
Translate »