W lutym leciałyśmy z Agnieszką do Finlandii. Nadałam już bagaż, czekałam przy bramce kiedy zadzwonił telefon. Mój Tata poczuł się źle. Nie wsiadłam, załoga obiecała wyładować torby i narty, po południu pojechał po nie mój syn. Spieszyłam się, ale nie zdążyłam do Warszawy. Tata zmarł kiedy czekałam na Pendolino we Wrzeszczu. Miał 91 lat.
Wiosną potrzebowałam przede wszystkim spokoju. Nie miałam siły na żadne przygotowania, nie chciałam planować, myśleć, kupować biletów.
Wsiadłam w pociąg na naszej szczecińskiej stacji, potem na wieczorny prom. Z Ystad pojechałam na północ autostopem. Nie było łatwo, ludzie podrzucali mnie po kilka kilometrów, tam gdzie tylko się dało szłam. Dotarcie do Oskarshamn zajęło mi prawie dwie doby z noclegiem w wiatce w parku narodowym Asnes. Jeśli klikniecie w aplikację mapy.cz w powiększeniu pokaże się nieprzerwana siateczka szlaków. Szwecja jest od nich aż gęsta. Wybrałam te, które prowadziły na zachód. Większość była hojnie obstawiona wiatkami, trafiłam też na kilka chatek przypominających schrony ratunkowe na północy, a na początku na ciąg niedrogich domków (starych gospodarstw wykupionych lub dzierżawionych przez klub) na szlaku Ostkustenleden (wspaniałym, z całego serca polecam). Wiosną byłam tam zupełnie sama, pierwszych ludzi spotkałam dopiero w majowy weekend i to była jedyna noc kiedy rozbiłam namiot. Wiatka była zatłoczona, więc ją minęłam. Szłam lasami, po omszałych szkierach, w górę i w dół wśród jeziorek i bagien. Szlaki były dobrze utrzymane, pomimo ciągłych deszczy wystarczająco suche, i nie musiałam używać kaloszy. Na wschodzie to były prawie zawsze ścieżki, czym bliżej gęściej zaludnionego zachodniego wybrzeża tym więcej leśnych dróg na końcu kawałki asfaltu. Kluczyłam, więc trasa z Oskarshamn do Cieśniny Kattegat zajęła mi prawie cały miesiąc. Przez większość czasu wędrowałam przez Smalandię. Nadal wygląda jak w Dzieciach z Bullerbyn. Lasy, skały, malutkie czasem opuszczone wsie, samotne pomalowane na szwedzką czerwień domki, omszałe jabłoniowe sady i jeziorka ciągnęły się przez prawie 700km, na koniec wyszłam na bagniste plaże chronione ze względu na ptaki. Ktoś podrzucił mnie na dworzec w Falkenbergu i tak dojechałam do Ystad.
Nie chciałam opisywać tej trasy. Nie zapamiętałam i nie zapisałam miejsc. Zrobiłam zdjęcia. Wybrane wrzuciłam wczoraj na stronę z fotografiami, tu żeby Was nie nudzić wklejam kilka. To dobra trasa. Ciekawa, pusta, co kilkadziesiąt kilometrów jest sklep i nie trzeba dźwigać dużo jedzenia. Podobały mi się bezlistne lasy pełne rozedrganej wolnej przestrzeni i światło blade i płaskie, sączące się spod jeszcze zimowych chmur. Na początku maja pogoda bardzo się poprawiła, niemal w oczach wybuchła świeża zieleń, lasy zgęstniały i poczułam się przytłoczona. Ale to były już ostatnie dni. Przez większość czasu jedyną jaskrawozieloną rośliną był mech, dopiero zaczynały się otwierać brzozowe pączki. Raz spadł śnieg, ale bardzo nie marzłam.