Arizona Trail cz4 Saguaro National Park

Potrzebny mi był taki powolny dzień. I taka noc w czystej pościeli, w miękkim łóżku. Koło 9-tej Mike odwiózł mnie do La Posta Quemada, gdzie poprzedniego dnia opuściłyśmy szlak. Dziwnie było iść bez plecaka, to znaczy z plecakiem, który nie ważył prawie nic. Ważył aparat i teraz kiedy ładunek na plecach był lekki moja fotograficzna torba uwieszona na brzuchu wydawała się nieproporcjonalnie ciężka. Dziwiło mnie jak to możliwe, że wczoraj w zasadzie jej nie czułam…

Szlak biegł ładnie, suchymi górkami wśród kaktusów. Ziemia była czerwona (jak trzeba), kaktusy bujne, prawie się już przyzwyczaiłam do suchych traw i chaosu bezlistnych gałęzi. Chociaż prawie to nie najlepsze słowo. Rozumiałam, że ten krajobraz taki jest. Rośliny mają za sobą lata susz, liczne pożary, nic nie wyjada trawy na gładko jak w Alpach, nikt nie sprząta. Pomimo tego z trudem znajdywałam piękno. Takie Piękno przez duże P. Widziałam sporo ładnych obrazków, złapałam w kadr kilka zgrabnych „pocztówek”, ale wiedziałam że mogę, mogłabym to zrobić lepiej. Że do tego krajobrazu jest klucz i gdybym się przyłożyła, postarała, umiałabym go w jakiś sposób otworzyć.

Poświęciłam na to cały dzień. Przyglądałam się detalom, obserwowałam owady i ptaki, siedziałam w co bardziej intrygujących miejscach, i w zwykłych gdzie siedzieli też inni- np na Magic Camp. To chyba było darmowe pole biwakowe, nieoficjalne, ale wyposażone we wszystko co trzeba. Jakiś dobry człowiek nawiózł tam wody, podłączył baterie słoneczne, poustawiał pod namiotem stoły i leżaki. Nie poznałam go, pojechał akurat do miasta. Honory domu pełnił Sam. Spotykaliśmy się wcześniej co jakiś czas, Sam spędził w podróżach 8 lat, sporo tego czasu w Europie w tym w Ukrainie i w Polsce. Znał kilka polskich słów i tak jak ja śledził co się dzieje na wojnie. Opowiedziałam mu o kobietach na koniach, które spotkałam na szlaku poprzedniego dnia. -Skąd jesteś?- spytały radośnie- z Polski- o pięknie! A w jakim to stanie? A powiedziała im, że pochodzi z Meksyku -Nie wiedziałyby też gdzie leżą Czechy- wzruszyła ramionami kiedy się zdziwiłam… Nie obraziły mnie, to mi się nawet wydało zabawne. Pewnie w niejednym stanie, może i w Arizonie jest gdzieś wieś o tęsknej nazwie Polska. Sam też uznał, że to bardzo śmieszne. Siedzieliśmy na leżakach, ludzie przysiadali się i odchodzili, panowała leniwa atmosfera. Dowiedziałam się, że prawie nikt nie spróbował wykupić biwaku w Parku Narodowym (jak ja i A). Szybka para, którą widywałam wielokrotnie wierzyła, że uda im się wyjść poza park, reszta się tym wcale nie przejmowała. Nikt nie sprawdza. Przez moment nawet pożałowałam, że straciłam z powodu pozwolenia pół dnia, potem pomyślałam, że go zyskałam.

Byłam skupiona, próbowałam zrozumieć krajobraz, bezskutecznie, ale się nie poddałam. To samo w sobie miało jakąś wartość, wierzyłam że coś się z tego wkłuje. Otoczenie przemówiło do mnie już poza szlakiem. Żeby wrócić do Vail musiałam przejść inną doliną ze 3 mile. To była pusta pozarastana ścieżka. Rósł przy niej stary kaktus Saguaro, rósł kiedyś, bo teraz został z niego tylko suchy szkielet. Niesamowity! Wyglądał jak potwór, jak wojownik, który przetrwał Armagedon. Kiedy przechodziłam obok miałam wrażenie, że się za mną odwraca i patrzy. W ciszy, w złotym świetle wieczoru widział mnie i oczekiwał reakcji. Podobnie było rano, jeszcze przed świtem, kiedy mijałam go kolejny raz. Niebo na wschodzie już różowiało, chłód szczypał. A kaktus domagał się ode mnie prawdy. Uwagi, zgody na los i porzucenia oczekiwań.

Świat jest jaki jest, najlepszy jaki może być i to jest piękne. Zrozumiałam i postanowiłam się dopasować.

Chwilę dalej spotkałam Mika i Susan wyszli po mnie i wróciliśmy do samochodu razem. Tego wieczoru poszliśmy bardzo wcześnie spać. Budzik zadzwonił o 5, o 6 pożegnaliśmy się na końcu znajomej dolinki w granatowej, az lepkiej ciemności. Znałam drogę, do szlaku było nie więcej niż 3 mile. Przyjemnie było iść w chłodzie patrząc jak nad kaktusami pojawia się róż i wynurza słońce. Czekało mnie bardzo długie podejście, ponad 2500 metrów przewyższeń. Początkowo było prawie płasko, a morze kaktusów podświetlone poziomym światłem wyglądało jak z bajki. Wyżej ścieżka przecięła dwie rzeczki, nad drugą posiedziałam zbyt długo. W głęboczkach pluskały się kijanki i żaby, aż po horyzont ciągnęła się pofałdowana pustynia. Kwitły kwiaty. Kiedy zdałam sobie sprawę jak jest późno przyspieszyłam i w upale wlokłam się przez chaos gołych skał. Przez urwiska. Pierwsze obozowisko było w lesie. Nad rzeką utrzymał się przyjemny chłód, schodzili się już pierwsi wędrowcy. -Możesz tu zostać, nieważne, że masz pozwolenie na wyższy biwak- kusiła mnie ciemnowłosa kobieta- Zmieścimy się. Przysiadłam przy niej, wypiłam butelkę wody i wypełniłam ją w rzece jeszcze raz. Zostały mi jeszcze 2 godziny, pomyślałam, że się zaprę i zdążę. Słońce zaszło kiedy dotarłam pod grań. W żlebie leżał zlodowaciały śnieg, źródło obrosły sople. Byłam skonana kiedy zobaczyłam znak obozowiska. Nie wiedziałam wtedy jak to działa, ponieważ miałam własne pozwolenie powinnam była poszukać osobnego miejsca, z bear boxem i kręgiem na ognisko. Ale byłam tak strasznie zziajana, marzłam i robiło się ciemno, więc postawiłam namiot gdziekolwiek, chyba zbyt blisko sąsiadów. To była miła para, dzieliło nas pewnie kilkanaście metrów i zapewnili, że to im nie przeszkadza. Nocą schowałam jedzenie w ich bear boxie. Zanim się zaszyłam w namiocie, już prawie po ciemku dotarła grupa, którą zgubiłam w Patagonii. Jak miło było znowu ich spotkać!

Share

Arizona Trail cz3 Vail

Noc była chłodna, ale bez mrozu, byłyśmy nisko. Wstałam wcześniej niż A i wyruszyłam też z godzinę przed nią. Wspólny marsz nieco mnie rozpraszał poprzedniego dnia. Szłyśmy zbyt szybko, mogę iść w takim tempie, zdarza mi się czasem, że muszę, ale tu nie było powodu, zwłaszcza że A męczyła się już wczesnym popołudniem i dystans, który przechodziłyśmy i tak był krótki. Leciała, pociła się i padała. Prawie nie jadła. -Czemu nie pójdziesz wolniej, tak jak ja? Wieczorem wcale nie jestem zmęczona- spytałam- wolniejszy marsz jest jeszcze bardziej męczący!- odparowała. Wymyśliłam, że najlepiej jak pójdę przodem i postaram się trzymać własnego tempa. Krajobraz był monotonny, fotografowanie go (a co najważniejsze uważne go oglądanie) wymagało skupienia i chciałam zachować ten czas dla siebie. To był dobry pomysł, spotykałyśmy się wprawdzie, ale już bez napięcia.

-Gdzie biwak?- spytała A tuż po południu- gdziekolwiek- odpowiedziałam beztrosko- skoro idziesz pierwsza wybierz miejsce i się dostosuję-ok- mruknęła i pognała. Ja zboczyłam nad błotniste jeziorko. Nad taflą wody kręcił się jaskrawoczerwony ptak. Przysiadał na zatopionych wierzbach, przyglądał się mi, ale kiedy sięgałam po aparat uciekał. Na mierzei wcinającej się w błoto siedziała para starszych ludzi. Carol miała już za sobą PCT, chętnie przeszłaby cały Arizona Trail, ale Paul zgodził się iść tylko do Oracle. Mierzeja była sucha jak pieprz, ubita krowimi kopytami, woda brązowa i mętna. Pomimo tego napełniłam jedną z butelek. Carol w tym czasie ściągnęła buty i weszła do stawu.-Wspaniale! -zawołała i zaraz wszyscy staliśmy po kolana w krowim bagnie, przeciskając pomiędzy palcami stóp muł, aksamitny w dotyku, wspaniale chłodny i gładki.- Popatrz- ucieszyłam się- wrócił ptak! Czerwony podobny do kanarka, ciekawski przyglądał nam się z odległości kilku metrów. Obejrzałam się na aparat, ale został na brzegu. -Jak my stąd teraz wyjdziemy?- odezwał się filozoficznie Paul.

Jeszcze kiedy podchodziłam kolejnym zboczem widziałam jak się zbierają na grobli. Mili ludzie. Dogonili mnie przy najbliższej bramce. Już z daleka widziałam suszący się na niej śpiwór i modliłam się żeby to nie był namiot A. Niestety. Rozbiła biwak przed wpół do czwartej. – Jestem skonana!- odparowała kiedy się zdziwiłam. Nie chciałam być niegrzeczna, sama przecież rzuciłam, że się dopasuję, ale wieczór to najpiękniejsza pora dnia, najciekawsze, najbardziej fotograficzne światło. -Dobrze się czujesz? Masz wodę?- badałam- Chętnie poszłabym jeszcze kawałek przed nocą.

A wyglądała jakby ją ktoś uderzył w twarz, jakby spotkała ją straszna zniewaga.- Rób co chcesz!- warknęła- mapa nie pokazuje dalej żadnych biwakowych miejsc. -Coś znajdziemy, zawsze się coś znajduje- rzuciła beztrosko Carol walcząc z bramką- dogonię was- powiedziałam i przez kilka minut niezręcznie próbowałam się wytłumaczyć. Obie wiedziałyśmy, że A mnie bez problemu dogoni, pomimo tego obiecałam, że zaczekam. Nie odpowiedziała, czułam się winna, ale pustynia była tam taka piękna. Carol i Paul zostawili miejsce na mój namiot. Widzieliśmy stamtąd światła Tucson i nawet pojawiła się telefoniczna sieć.

A dogoniła mnie tuż przed południem, musiała wstać tego dnia bardzo wcześnie. Siedziałam przy rozstaju, skąd można było już pojechać do Vail. Mieszkaniec niedalekiego domu, zabrał nawet ze sobą kilka osób, wymienił przy tym butelki z wodą, a zapytany czy się tym regularnie zajmuje, powiedział, że z nikim swojej pomocy nie konsultował, ale że odkąd się tu przeprowadził w zeszłym roku czuje się lepiej wiedząc, że kanistry są pełne. Pamiętam jak ktoś, chyba Sam o szlakowym imieniu Nobody, zaśmiał się potem, że może bał się hordy spragnionych hikerów, którzy mogliby zaatakować jego dom. Może mu to źle opowiedziałam, wtedy byłam pewna, że to uprzejmy gest. Box był wypchany, zjadłam słodycze, suchą kiełbaskę, wpisałam się do szlakowej książki. To była pierwsza jaką zauważyłam, widziałam je wcześniej, ale nie rozpoznałam co to. Wyglądały jak stojaki do nut, zakryte z góry zardzewiałymi klapkami i nie pomyślałam, że w środku coś jest.

A nie odzywała się do mnie przez kilka godzin, a potem niespodziewanie zaczęła. Później, kiedy mój telefon w końcu znalazł sieć odkryłam, że opublikowała na fb post z pytaniem czy ktoś zechce ją zaprosić na noc, ale chyba nie było odzewu.

Szłyśmy szybko, zbyt szybko dla mnie. A poganiała, że inaczej nie zdążę na pocztę, rzeczywiście czynną tylko do czwartej. – Ta poczta to tylko dla ciebie- perorowała- nie chcesz to się spóźnij, nie moja sprawa… Dziwiłam się czemu nie jechać do Vail już teraz, lub z jakiegoś kolejnego skrzyżowania, było ich kilka, ale dyskusja z A nic nie dawała. -Idź gdzie chcesz!- warknęła znów z parkingu przy La Posta Quemada- ja idę do Colossal Cave! Umówiłam się już tam z Mikiem. Znów straciłam sygnał w telefonie, zresztą nie chciałam zawracać Mikowi głowy więc w upale po asfalcie pokonałam dodatkowe 2 mile podejścia, żeby trafić na znów rozwścieczoną A, złą bo nie udało jej się zobaczyć za darmo zwierząt, które trzymano ponoć przy restauracji. – Jestem tu tylko żeby ci pomóc! Nie masz sygnału, nie poradziłabyś sobie beze mnie! – dobiła mnie. Mike podjechał punktualnie. Nie chciałam psuć atmosfery. Mike i Susan byli bardzo mili, zaprosili nas na noc do domu, pięknego, ustawionego wśród wspaniałych kaktusów. Zdążyłam na pocztę, a A, która twierdziła, że ta poczta to tylko dla mnie, odebrała tam też swoją paczkę.

Była opiekunką starszych ludzi. I kiedy potem zdominowała całkowicie naszą rozmowę, kiedy odcinała każde moje pytanie czy każde pytanie skierowane do mnie, jakbym bredziła, czy zawracała głowę, pomyślałam, że może ukształtowała ją praca. Że po latach obsługiwania staruszków poczuła się jedyną mądrą, jedyną, która może wszystko ogarnąć, kimś niezbędnym i z definicji lepszym.

Pamiętam jak zarządziła wyprawę do sklepu, nie najbliższego (który mi by w zupełności wystarczył) tylko oddalonego o pół godziny jazdy, jak warknęła kiedy wróciłam po torbę- w sklepie są reklamówki!- tonem doświadczonej Amerykanki do mnie prostaka z biednego kraju. -Staramy się nie używać reklamówek- tłumaczyłam potem przy kolacji Susan. Świat jest już tak zaśmiecony plastikiem… Staramy się oszczędzać wodę, walczyłam kiedy A odmówiła uprania naszych rzeczy razem. Amerykańskie pralki są ogromne, bolało mnie takie marnotrawstwo wody. Na pustyni!

Odetchnęłam z ulgą dowiadując się, że A jest zmęczona i zostaje u Susan na kolejny dzień. Współczułam jej, miała za sobą ciężkie przejścia, dopiero dochodziła do siebie po chorobie, może raziło ją coś w mojej osobie, może naprawdę myślała, że sobie nie radzę i z łaski męczyła się ze mną przez 3 dni? Chciałam o niej jak najszybciej zapomnieć, ale wbiła mi się w pamięć jak drzazga. Z czasem to co mi opowiadała o sobie przestało się idealnie układać. Nie pasowały mi fakty i daty, wracało wspomnienie hotelu, gdzie planowała spać (za 100 dolarów za noc), i z którego tak wspaniałomyślnie zrezygnowała…

Jeśli czegoś się po tej historii nauczyłam to ostrożności w bliskich kontaktach z ludźmi. Amerykanie wydali mi się w pewien sposób zaimpregnowani, jakby opakowani przezroczystą folią. Większość wcale o sobie nie opowiadała . Nie podawali nawet prawdziwego imienia zastępując je szlakowym przezwiskiem. Nic dowiedziałam się niczego o ich zawodach, o rodzinach. To nie przeszkadzało niektórym pytać mnie, ale kiedy ja o coś z rozpędu spytałam czułam, że popełniam niewybaczalną gafę. Niszczę estetyczne opakowanie, które zapewnia wzajemne funkcjonowanie bez spięć. Ranię, a przecież wcale tego nie chciałam. Bywałam w różnych krajach, w różnych miejscach i chyba nigdy nie czułam się tak niedopasowana, tak niezręczna.

To oczywiście nie dotyczyło wszystkich. Żałowałam, nadal żałuję że nie udało mi się spędzić lepiej czasu z Mikiem i Susan. Ten czas uciekł rozbity na płytkie small talki A. Miałam wrażenie, że stara się być bardziej amerykańska niż Amerykanie, a to akurat byli wspaniali ludzie uczynni, życzliwi i jak mi się wydaje tak silni, że mogli sobie pozwolić na życie bez ochronnej folii.

Susan zaproponowała żebym została na kolejną noc i przeszła fragment szlaku bez plecaka. Mieszkała tak blisko parku narodowego, że rzeczywiście miało to sens, więc tak zrobiłam. Wieczorem A pomogła mi przejść procedurę uzyskania pozwolenia na biwak w Saguaro National Park, dostałam ostatnie miejsce na wyżej położonym Manning Camp, a A kupiła sobie takie samo, dzień później.

Share
Translate »