targi ISPO w Monachium

Największe europejskie targi branży sportowo- outdoorowej były ważnym wydarzeniem ostatniego tygodnia. Zawsze staram się wypatrzeć na tej ogromnej imprezie jakieś mniej i bardziej istotne trendy. Przede wszystkim w oczy rzuca się nawał kolorów. Barwy czyste, żywe i podstawowe. Limonki, morskie niebieskie, kilka rodzajów różu, trawa, pomarańcz, żółty, a w niektórych – bardziej nastawionych na design markach- graficzna i bardzo ostra czerń i biel. Dominują wzory bardzo przypominające ukośne, nieco bezładne cięcia kreszowych dresów z połowy lat 90-tych. Zachowano charakterystyczny dla tamtego okresu jazgot kolorystyczny, ale w kilku markach widziałam też piękne wysmakowane i oryginalne zestawienia kolorów. U Armaniego ubiory na narty są zwykle całe czarne lub całe białe- czyli najmniej praktyczne i najmniej widoczne na śniegu.

W tą spokojną, tendencję wpisują się też ręcznie robione drewniane narty. Te wszystkie rzeczy wymieszane z futrem, srebrem i złotem można znaleźć w hali ISPO Vision- czyli wśród marek produkujących niekoniecznie praktyczne ciuchy być może przydatne na stokach Davos czy Sankt Moritz, ale nie wiem czy na pewno do jazdy na nartach.

Inny skrajny, ale bardziej pluralistyczny przypadek to zabarwiony na żywe kolory puch prześwitujący przez przezroczyste powłoczki wszechobecnych teraz puchowych kurtek, a kojarzący się z elegancją garderoby lalki Barbie. W skrócie- we wzornictwie nie widać wielkiej rewolucji. Zmiany bywają zabawne i pomysłowe, ale nie mają prawie żadnego wpływu na użyteczność czy funkcję, a czasem nawet im szkodzą.

Ogólne wrażenie nie jest jednak pesymistyczne. Wręcz przeciwnie. W porównaniu z tym co zapamiętałam sprzed kilku lat obok wielkich marek prześcigających się w eksponowaniu marketingowych pseudo osiągnięć, pojawiło się sporo firm małych i nieznanych. Wiele z nich po prostu robi swoje i to ich stoiska są najciekawsze, chociaż niestety raczej nieoblężone.

Ciekawe były też seminaria. Największe wrażenie zrobił na mnie wykład o kierunkach rozwoju marek doradzający pilnie notującym marketingowcom, że za filozofią firmy powinna stać prawda, produkt powinien nieść jakąś istotną wartość i, że nie wystarczy już żeby w nazwie był jakiś wiele obiecujący zbitek słów, a logo kojarzyło się z czymś pozytywnym.

Lubię takie wykłady, a najbardziej obserwowanie ich słuchaczy. Zainteresowanych było sporo i oczywiście szybko zabrakło miejsc. Publika nie przypominała jednak w najmniejszym stopniu, ludzi, którzy kilkanaście lat temu tworzyli podwaliny tego sportowo-outdoorowego świata. Po stoiskach i alejkach nie snuli się już swobodnie ubrani entuzjaści ekstremalnych sportów- tylko zwykli biznesmeni. Byłam jedyną osobą, która usiadła na podłodze- reszta niewygodnie stała, starając się wklepać, nagrać i sfotografować jak najwięcej z tych najwyraźniej dla nich nowych słów.

Pytań do prelegenta nie było. Być może zadanie postawione przed specjalistami okazało się ponad siły. Wprawdzie z niczego można zrobić dużo rzeczy, ale prawdy akurat nie można… Marketingowcy pewnie zajmą się teraz tworzeniem strategii sprawnego imitowania uczciwości i prawdomówności, a nam zostanie już tylko patrzyć im na ręce i pytać… „Babciu, Babciu… dlaczego masz takie duże oczy?”… bo czemu takie duże zęby to chyba i tak każdy wie :).

To tak na szybko i na wesoło. Tak naprawdę ciesze się, że ktoś mówi o uczciwości, fair trade, poszanowaniu dla klientów i dla środowiska. Martwi mnie, że te dobre i warte zrozumienia słowa w rękach speców od masowej manipulacji szybko zmienią się w swoje przeciwieństwo- jak w polityce. Chyba już cyniczne popisywanie się i otwarta walka o pozycję i zysk ostatniej dekady są lepsze niż taka obudowana marketingiem hipokryzja. Ta zmiana frontu to sygnał, że świat wielkich marek utknął. Nie mogąc liczyć na rewolucję technologiczną będzie próbował walczyć na innym polu. Kiedyś myślałam, że biznesmeni znudzą się naszą branżą i przerzucą na jakąś, bardziej dochodową, ale jest kryzys, więc mogą nie mieć innych dróg… Tak czy siak mam nadzieję, że znacznie bardziej świadomi niż przed dziesięcioma laty klienci nie dadzą się zbyt łatwo nabrać i tego Wam, i sobie życzę.

PS: trochę fotek z serwisu prasowego ISPO jest tutaj.

Share

Jesienna Korsyka Petra Piana

Pisanie o Korsyce jest moim lekarstwem na stres. Dzięki temu, że prawie wszystko pamiętam, i dzięki zdjęciom mogę znów przez chwilkę tam być… ale to na marginesie. Przepraszam, jeśli Was tym bardzo nudzę… ( poprzednie części są tu)

AA024-001Noc była zimna i sucha. Przez dziury w dachu widziałam sporo bardzo jasnych gwiazd. Wbrew moim obawom szałas nie rozsypał się jak domek z kart, kiedy go dotknęliśmy. Zmurszała prycza przetrwała, nie spadł na nas mocno nadgniły dach. Aż do świtu utrzymała się ładna pogoda, a chwilkę potem nadleciały chmurska i zaczął siąpić drobny deszcz.
AA022Nic dziwnego, taka była prognoza. Ustawiliśmy na miejscu mocno spróchniałe drzwi obrośnięte porostami i mchem. Zawiasy już nie trzymały. Zrobiłam zdjęcie, ale było za ciemno i rozmazało się.  Szlak w stronę Refugio Petra Piana był widoczny, chociaż nieuczęszczany, pozarastany i dziki.

AA020Ścieżka wspinała się, a my coraz bardziej grzęźliśmy we mgle. Wzmagał się wiatr. Przed samą granią ledwo się trzymaliśmy na nogach, a widoczność spadła do kilku metrów. Wiedziałam, że powinniśmy dojść do alpejskiego wariantu GR20 oznakowanego żółtymi plackami. Myślałam, że schronisko jest blisko i że nadlatujący na nas huragan za granią osłabnie. Nic z tego się nie sprawdziło. Wdrapaliśmy się wprawdzie na grzbiet, ale nie mogliśmy się zorientować jak zejść. Myślałam, że schodzącą niemal wprost w dół ścieżką. Niestety nie. Spróbowałam trawersem pod granią też nie. Wydeptany w piargu chodniczek ginął i dalej nie było już nic.

Schodziliśmy, podchodziliśmy, przemokliśmy do cna. Wichura wyła, nie słyszeliśmy się. Przy którymś kolejnym wejściu na grań przypomniało mi się, że odcinek GR20 w stronę schroniska był trudny. Czyli musiał iść bliżej skał. Poszłam w górę nie w dół i tym razem znalazłam ścieżkę. Pomyliłam się o jedną przełęcz, ta właściwa była trochę dalej. Oślizłe głazy i kilka miejsc gdzie trzeba kreatywnie użyć rąk. Wichura odwracała nam płaszcze na lewą stronę. Woda się lała za kołnierz i spływała do butów… Do tego, co już chwilkę potem wydawało się raczej śmieszne, o mało nie minęliśmy schroniska.  Chmura pozwalała widzieć na jakieś 5 metrów. To co dalej mogło równie dobrze nie istnieć. Jose potknął się o jakiś patyk- przy bliższym poznaniu drogowskaz. Urwany, ale z tekstem: „5 minut”. Zostało nam tylko zrobić kółko :)

Petra Piana to solidny drewniany schron na kawałku prawie płaskiej łączki. Ktoś musiał w nim nocować poprzedniej nocy, bo w piecyku jeszcze tlił się żar. Nasze ubrania wydawały się ciepłe i suche, ale po zdjęciu okazały się przemoczone do cna. Ocalało tylko to, co w plecakach. Przebraliśmy się, porozwieszaliśmy wszystko na sznurkach i zabraliśmy za gotowanie herbaty, kiedy zaparowane drzwi otworzyły się i do schronu wszedł samotny Hiszpan. Samuel- leśnik z Asturii.

IMG_4791

Zrobiliśmy miejsce jego mokrym rzeczom,  a potem okazało się, że mój zwykle milczący kumpel jest straszliwym, potwornym gadułą! Hiszpanie zgadali ze sobą przez cały dzień, raz na jakiś czas – zmuszani- coś mi łaskawie tłumacząc. Chyba wybiórczo. Zjedliśmy (zaledwie od dwóch lat przeterminowany) creme brulee. Stał zamknięty w dużej litrowej butelce- na przepisie napisano (też po polsku) wstawić do lodówki- nie było trudno, wystarczyło wystawić do sypialni. Wypiliśmy morze zielonych herbat… prawie wyschliśmy. Samuel wyjaśnił Jose, że nie jadam trujących grzybów- ode tej chwili już je jedliśmy razem. Nauczyłam się sporo łacińskich nazw śródziemnomorskich kwiatów i drzew. Wymieniliśmy mnóstwo przepisów na zupę z pokrzyw,  kasztany, konfiturę z poziomkowca, berberysu, tarniny, jedyne czym mi się udało leśnika zaskoczyć to jarzębina. Nie jadał tego, ale zbierał czasem. Tak się w Asturii karmi chore misie:). To zabawne, bo to wielogodzinne gadanie o leśnym jedzeniu bardzo zmieniło podejście Jose. Od tego czasu zaczął mi wierzyć. Niespodziewana siła łaciny:) .

Spędziliśmy w schronie bardzo miły dzień. Samuel palił w piecu i nawet spał obok, żeby ogień nie wygasł nocą. My mieliśmy puchowe śpiwory więc i tak było nam ciepło.

Mgła rozwiała się dopiero przed świtem. Nie na długo, ale wyjątkowo pięknie. Wszystkie te zdjęcia zrobiłam w ciągu kilkunastu minut.

AA019

AA018AA015AA014AA013Początkowo różowe światło żółkło. Na przełęczy, która tak nas zmyliła hulał wiatr.

AA012

Dolinę przed nami  zasłaniała i odsłaniała mgła.

AA011AA010Poczekaliśmy troszkę, ale nie poprawiło się. Samuel został, a my zrezygnowaliśmy z planów zdobycia Monte Rotondo, potem z przejścia wyższym alpejskim wariantem GR20, a na koniec nawet ze zboczenia w lewo do szałasów widocznych z daleka na grani. Ubraliśmy się w peleryny i postanowiliśmy zejść. Nie znałam dolnego wariantu szlaku, na taką pogodę był chyba akurat w sam raz.

AA009AA008

Share
Translate »