Arizona Trail cz12

Mary zebrała się pierwsza, ale zatrzymała się jeszcze przy wodospadzie, umyć zęby. Puściłam ją przodem i przez wiele godzin byłam sama. Ścieżka wyszła na polną drogę i długo kilkanaście kilometrów wiła się po wietrznej grani. Północna strona Four Pics błyszczała bielą, równa linia Mogollon Rim coraz bliższa, nadal była bajkowo granatowa. Niebo zachmurzone, dość zimno. Na którymś z zakrętów minął mnie terenowy samochód. Starszy pan zatrzymał się i uprzejmie spytał czy nie potrzebuję wody. Nie potrzebowałam. Szukałam zacisznego miejsca żeby zjeść, długo niczego takiego nie było w końcu skuliłam się za głazem wylizanym przez ciągły wiatr.

Tam dogoniła mnie Ceci. Tak jak ja wyruszyła 3 marca, nie widziałam jej od pierwszych dni, ale czas stracony przez moje problemy z żołądkiem na nowo przetasował kolejność. Ceci malutka o urodzie Włoszki z rozwianym włosem, grubo ubrana u góry, ale nadal w krótkich spodenkach na lunch zaszyła się w gęstych krzakach. Mijałyśmy się tego popołudnia kilkukrotnie, pod wieczór dołączył do nas chłopak, którego spotkałam wtedy pierwszy raz, student informatyki, Azjata, jedyna osoba oprócz mnie, która niosła ze sobą aparat- bezlusterkowca z jednym obiektywem-stałką 60 mm. Byłam ciekawa jego zdjęć, niestety zapomniałam spytać o stronę czy kontakt, a imię wypadło mi z pamięci. Na ten dzień zapowiadano burzę. Kiedy spadły pierwsze krople Ceci była znów koło mnie i z pół godziny biegłyśmy razem uciekając z koryta rzeki, teraz prawie suchej, ale kto wie… Mary być może wiedziała, była stąd. Minęłyśmy jej namiot rozpędzone, szkoda było nam czasu żeby stawać. Dolina w tym miejscu zwęziła się do korytarza zduszonego przez ciemną chmurę.

Chłopak z aparatem siedział skulony pod wypłukaną ścianą tuż za brodem. Też napełniłyśmy butelki, skała zasłaniała nas z góry i Ceci nawet myślała czy tam nie zostać, ale uznaliśmy, że to niebezpieczne. Nie było stamtąd daleko do szosy. Chłopak zadzwonił do rodziców, podróżowali samochodem, gdzieś w pobliżu i obiecali po niego podjechać. Ceci uznała, że uda się złapać stopa do Payson. Miało padać przez cały kolejny dzień i wolała go przesiedzieć w mieście. Podchodząc widziałam jak gna coraz mniejsza i mniejsza na tle chmury czarnej jak noc.

Rozbiłam namiot na przełączce, łagodnej, pozarastanej luźno krzewami. Ustawiłam się tyłem do wiatru, z trudem wbiłam śledzie w skamieniałą glinę, kilka przyłożyłam kamieniami i wtedy lunęło. Wskoczyłam i wyszłam dopiero widząc różowe światło. Było już po zachodzie, na niebie rysowała się tęcza w dziwacznych łososiowych barwach. Trwało to może ze 3 minuty, chmura zawróciła i aż do rana kotłowała się nade mną burza.

Liczyłam czas od błysku do grzmotu, regularnie wydłużał się i skracał. Urwiska odbijały echo, deszcz tłuk w tropik. O trzeciej wiatr zawirował, wdarł się do mojego namiotu zerwał śledzia, którego zapomniałam nakryć kamieniami. Glina nasiąkła, była teraz jak masło i jedyne co mogłam zrobić to wyjść na deszcz poszukać ciężkich skał i umocować wszystkie linki jeszcze raz. Śpiwór był oczywiście mokry, podłoga zalana, wejście o luźnych połach pozbawione choćby rzepa czy guzika na silnym wietrze pozostawało otwarte. Było mi mokro, ale nawet nie bardzo zimno. Miałam gruby śpiwór.

Tak czy siak raczej się nie wyspałam. Już o siódmej szłam w stronę szosy myśląc o tym żeby jednak jechać do Payson. Wysuszyć się jak człowiek w jakiejś knajpce, kupić sobie owoce i jogurt, naładować telefon…. Z góry spośród ociekających traw widziałam łagodną linię drogi, malutkie ciężarówki, jakiś równie malutki dom z zarysem miniaturowego parasola. Przez moment miałam nadzieję, że to przydrożny bar, ale kiedy podeszłam bliżej wszystko to okazało się zamknięte. Szlak zresztą skręcił i przeciął szosę z kilometr dalej, zalanym kałużami tunelem. Jezdnia była odgrodzona kolczastym płotem, równie solidnym po obu stronach przejścia i odechciało mi się jechać do miasta.

Deszcz narastał, wchodziłam w chmury, do Sunflower zbiegały koryta błota wydeptanego pewnie przez krowy, szlak mijał kolejne linie ogrodzeń od otwierania i zamykania bramek przemokły mi rękawiczki. Nie było gdzie się zatrzymać i zjeść, w końcu siadłam na moment pod gęstym na wpół uschniętym jałowcem na kamieniu chyba znaczącym czyjś grunt. Wystarczyła chwila żebym zmarzła. Musiało być koło zera, wśród kropel deszczu trafiały się pojedyncze śnieżynki. Krajobraz przypominał Norwegię nie Arizonę. I było pięknie. Spokojnie, perliście. Trzeba było tylko trzymać tempo żeby nie marznąć. Miałam już na sobie wszystko, zresztą i tak nie byłoby gdzie się przebrać.

Deszcz osłabł kiedy wyszłam ponad piękny kanion, w wyższe piętra dolinki. Nad lasem minęłam suchy wzgórek, miejsce po czyimś namiocie, wydawało mi się jeszcze ciepłe, jasne, suche i twarde. Grunt namókł tak, że wokół butów tworzyły mi się gule z gliny. Musiałam co kilka kroków je zrzucać. Tak samo z kijkami. Stawały się coraz cięższe, więc tłukłam jednym o drugi żeby pozbyć się niechcianego ładunku. Po horyzoncie przesuwały się firany deszczu, niektóre omiatały też mnie, ale padało znacznie słabiej niż rano. Wyżej raczej śnieg niż deszcz. W tunelu z kwitnących na biało, ociekających i oblepionych śniegiem krzewów minęła mnie marszowym krokiem Mary.

Widziałam jak stawia namiot na dużym i ładnym polu biwakowym nad rzeką. Spojrzałam na zegarek, ale było dopiero po czwartej, ubranie mokre, namiot jak ścierka, wilgotny śpiwór. Wolałam iść, tak było cieplej. Przed nocą wykorzystałam suchą chwilę i wywiesiłam na drzewie wszystkie rzeczy. Coś obciekło, coś tam przeschło, mogłam zagotować herbatę i zjeść. Potem przegięłam i zamiast zabiwakować wbiłam się w kanion wąski i stromy, i musiałam przed nocą z niego wyjść. Przez drzewa widziałam jak różowieją chmury, jak odsłania się jakiś wyraźny szczyt. Było mi żal straconych widoków, ale nie udało mi się wydostać z gąszczu tego dnia. W resztkach światła rozbiłam namiot na ścieżce przy zielonym od glonów strumyczku, szczęśliwa, że w ogóle jest gdzie.

Share

Arizona Trail cz11 Roosevelt lake.

Popołudnie było bardzo gorące. Wiedziałam o nadchodzącej fali upałów, ale nie udało mi się uniknąć zejścia. Nie przyśpieszyłam (jak miała zamiar zrobić Snack Pack), nie dotarłam na kamping przed nocą. Wlokłam się noga za nogą dusząc mdłości i z każdym metrem czułam się coraz gorzej. Widok na jezioro pojawiał się coraz częściej. Za nim piętrzył się wspaniały mur gór. W strumyku pojawiała się zimna woda, siadałam w cieniu, ochlapywałam się, dużo piłam. Było mi wszystko jedno. Po zmroku, bez żalu rozbiłam namiot na górce kilkaset metrów ponad taflą jeziora. Patrzyłam jak latają nad nim małe samoloty, jak duże, lecące pewnie do Phoenix tną niebo w regularne plasterki, w niepojęty sposób powiązane z lasem kaktusów jakby z nich wyrastały. Wieczór był błękitny i ciepły, ranek różowy, chłodny, bardzo cichy. Marina Roosevelt, wbrew moim wyobrażeniom okazała się pusta, wyludniona. Restauracja zamknięta, miejsce gdzie spodziewałam się odebrać paczkę też, chociaż stało przy nim kilka samochodów. Dopiero po godzinie wpadłam na pomysł żeby zapukać w okno. Otworzyła mi parkowa strażniczka w mundurze i orzekła, że to nie tu. Napis na budynku jednoznacznie oznajmiał: Visitors Centre, ale drzwi do opiewanej w komentarzach na FarOut toalety z podobno darmowym prysznicem zdobiła kłódka. Drugie też ani drgnęły. Rozczarowana poczekałam aż otworzą restaurację. Ona też miała Visitors Centre, za kontuarem piętrzyła się sterta paczek, ale moje nazwisko wywołało konsternację. -Nie… niemożliwe, takiego czegoś na pewno tu nie ma… Gdybym nazywała się Grzegorz Brzęczyszczykiewicz nie byłoby chyba wcale gorzej. Próbowałam napisać, próbowałam dużymi literami i drukiem. Kobieta obiecała, że poszuka, ale jest pewna, że nie widziała. Zamówiłam śniadanie, nie było żadnego wyboru- jedno danie, jajka. Udało mi się uprosić, że gotowane nie smażone. Frytki, boczek- nie mieli niczego w zamian. Starałam się jeść, nie wybrzydzać. Do sklepu było stamtąd przynajmniej 6 dni. Moje zapasy prawie wykończone. Coś tam wygrzebałam w hikerskim boksie, który tu akurat był wypasiony – zajmował całą altankę. Zabrałam paczkę quinoa, orzechy (niestety takie, które najmniej lubię brazylijskie- sam tłuszcz). Rozważałam na jak długo to wystarczy kiedy recepcjonistka zamachała. Paczka jednak wcale nie zginęła. Byłam uratowana.

Po chłodnym ranku nie zostało nawet wspomnienie. Powietrze drżało, szlak na oko biegnący wzdłuż jeziora wspinał się nieustannie w górę i w dół, a mój żołądek wariował. Kiedy przecinałam szosę żeby ostatecznie odejść od wybrzeża czułam się słaba jak flak, miałam za mało wody, a plecak załadowany paczką i zdobyczami (szkoda mi je było odłożyć) ciążył i wbijał mnie w grunt. Ten fragment Arizona Trail uchodzi za najbardziej upiorny. Wielkie podejście, do tego upał i sucho. Nie wiem na co liczyłam brnąc w górę. Mapa nie pokazywała żadnego źródła, z wysokością nie robiło się wcale chłodniej. Wieczór zastał mnie na wypłaszczeniu, z którego opadała gruntowa droga. kilkaset metrów niżej za garbem, w bok od szlaku zobaczyłam zbiornik na deszczówkę dla dzikich zwierząt- duże płyty z falistej blachy. Zostawiłam plecak i zeszłam, a po obiedzie powtórzyłam to jeszcze raz. Chciałam mieć wszystkie butelki pełne na rano.

Noc była chłodna i wietrzna. Księżyc w pełni. W namiocie jasno, prawie jak w dzień. Musiało być jeszcze z godzinę do świtu kiedy obudził mnie szelest tuż przy głowie. Przez półprzezroczysty materiał rozświetlony księżycowym blaskiem zobaczyłam poruszający się cień. Zwierzę wielkości kota, trochę niższe i bardziej przysadziste, pewnie zwabił je zapach jedzenia, to znalezione nie było szczelnie zamknięte, opakowań dotykało wiele rąk, pewnie nieumytych. -Spadaj!- krzyknęłam odruchowo i pacnęłam ręką w napięty tropik. Zwierzak odskoczył. Już bym zasnęła kiedy zaniepokoił mnie smród. Siknął na namiot! Wystraszona (a co jeśli to był skunks!) wyskoczyłam i wylałam na ściankę całą wodę. Zapach osłabł, ale na pewno nie znikł.

Powtórzyłam mycie w najbliższym strumyku, namiot był suchy kiedy nadeszli Jason i Van Gogh. -Prawie nie czuć-pocieszyli mnie, ale jednak usiedli trochę dalej. Na wszelki wypadek wywiesiłam śmierdzące miejsce poza plecak niech się wietrzy i ruszyłam podziwiać Four Picks- ponoć jedno z najpiękniejszych miejsc Arizona Trail. Pewnie podobało by mi się bardziej gdyby nie brzuch. Zapach tropiku nie łagodził mdłości, upał dobijał, szlak trawersował porośnięte zbocza i nie było nawet śladu przewiewu. Dopiero pod wieczór odsłonił się widok na jezioro i poczułam się troszkę lepiej. Przed wodospadem, o którym opowiadali Kanadyjczycy (i naprawdę był tam wodospad!) znalazłam spore miejsce na biwak. Wysprzątane i pewnie często w użyciu. Wcisnęłam swój mikro namiocik na brzegu przeczuwając, że może ktoś jeszcze nadejdzie. Byłam tego dnia tak powolna, marzyłam że może w końcu pojawi się dawno temu zgubiona grupa… Już leżałam kiedy usłyszałam marszowe tupanie Mary.

-Dalej już nie ma miejsca- wychyliłam się. Więc wróciła. Jej namiot był duży, w kształcie iglo z przedsionkiem. Przez sen słyszałam skrobanie łyżką po garnku. Rano zamieniłyśmy tylko kilka słów. Mieszkała we Flagstaff, ruszyła z Meksyku dzień przede mną i ku swojemu rozczarowaniu okazała się ode mnie młodsza. O kilka miesięcy, ale to odbierało jej to tytuł najstarszej- jak zrozumiałam najstarszej osoby jaką spotkała tej wiosny. Hmm, ja też byłam tym mocno zdziwiona. Nigdy nie myślałam o sobie jak o kimś starszym, nie oceniałam wieku, nie porównywałam swojego z innymi… Nawet gorzej… czułam się młoda!

Share
Translate »