Arizona Trail cz10 Superstition Mountains

Szlak biegł szeroką doliną, podejście prawie niezauważalne, wypoczęta, wyspana w miękkim łóżku i czysta czułam się silna, szybka, pomimo załadowanego plecaka. Na mapie widziałam wspaniałe miejsce na biwak, na samej grani. Komentarz ostrzegał, że malutkie, ale byłam sama, przede mną tylko dwie osoby tego dnia. Podchodząc cieszyłam się na potencjalne widoki.

Z drugiej strony powinno być Phoenix, na wprost Superstition Mountains. Nie doceniłam góry. Dolina zakończyła się stromym kotłem. Ścieżka wbiła w zygzak, trochę mniej uciążliwy kiedy wreszcie nakrył go cień. Czym wyżej tym szersze widoki, światło coraz bardziej różowe, a końca nie widać. Tuż pod granią (tak mi się wtedy wydawało) dogonił mnie JR ubrany w nowe ciuchy (był w domu), tak czysty, że go nie poznałam od razu. Rozbił namiot w trawiastym lasku, a ja chociaż słońce już zaszło drapałam się z uporem na grań. Myślałam, że przyszłam za późno. Po mojej stronie światło już błękitniało, cień gęstniał. Na zachodzie niebo było jaskrawo czerwone, góry jak aksamit tuż pod horyzontem przecięty linią świateł jak błyskawicznym zamkiem. Powietrze nad miastem zamglone (zapylone?), detale rozmazane, świat wyglądał niewiarygodnie, bajkowo. Fotografia tego niestety nie oddała, chociaż próbowałam do nocy. Nie mogłam oderwać wzroku od nieba nawet gotując wieczorną zupę, na leżąco, w namiocie, żeby ją osłonić od wiatru. Jedzenie się przypaliło, zjadłam, bo szkoda i rano obudziłam się trochę nieswoja. Potem winiłam za to zakupy w Superior, zbyt pośpiesznie zrobione w tanim sklepie. Może nie doczytałam etykiet? Nie domyłam sałaty czy cebuli? Tak czy siak żołądek zaczął mi doskwierać bardziej i bardziej, więc nawet cieszyłam się, że szlak biegnie drogą. Pylistą rozjechaną, ale bardzo wysoką, z widokami na obie strony. Lina świateł w Phoenix była chyba ulicą czy lotniskiem. Mgła lub pył nadal rozmywały detale, pustynia ciągnęła się aż po horyzont, a na grani długo było zimno.

Arizona Trail odbił na zakręcie, wbiegł w chaszcze wzdłuż strumienia i wynurzył się na wprost Superstition Mountains. To był piękny odcinek, w strumieniu bywała bieżąca woda, kwitły łany wielkich białych kwiatów. Za przełęczą zaczął się las, niestety niedawno spalony. Strumień też mokry, niżej ostało się trochę drzew i fragment niezniszczony pożarem, laski, pastwiska, biwakowe miejsca nad rzeką- sporym bystrym strumieniem. Połonina z dalekimi widokami i znów spore podejście. Zejście urwiste, żal mi było widoków więc znów rozbiłam namiot na grani, tym razem dostatecznie szerokiej. Słońce już zaszło kiedy dotarła zataczając się lekko wysoka szczupła blondynka z dużym plecakiem i drugim workiem uwieszonym z przodu. Minęła mnie, wyjrzała na zejście i zawróciła. -Nie przeszkadzałoby ci gdyby rozbiła namiot obok ciebie?- spytała. Nie przeszkadzało. Nazywała się Snack Pack, była z Alaski. Jej plecak ważył ze 30 kg, niosła jedzenie na prawie cały czas, nie musiała zaglądać do miast. W worku z przodu upychała wszystko co mogło jej być potrzebne w dzień. Pomimo tego ogromnego ciężaru przechodziła codziennie 28 mil i chyba sama była tym zdziwiona, bo skarżyła się, że trzeba przebukować bilet powrotny. Miała też wygodny namiot na stelażu, palnik, gaz, ciepłe ubrania. Oczywiście więcej jej nie zobaczyłam.

Tego dnia nie spotkałam zresztą nikogo. Ścieżka biegła wysoko pod granią, daleko w szarości pustyni pojawił się jaskrawy błękit jeziora Roosevelta. Wiatr bujał uschniętymi trawami, każdy krok szeleścił i chrupał.

Share

Arizona Trail cz9- Superior

Świt był błękitny i chłodny. Szłam w cieniu i zauważyłam je dopiero z bardzo bliska. Kozy! Pewnie to samo stado, które mi umknęło wieczorem. Zdziwione moją obecnością, tak wcześnie rano zamarły w żlebie i nie mogąc się zdecydować uciekać w górę czy w dół patrzyły. Ja też stanęłam. Ostrożnie wyjęłam aparat. Kiedy potem w Superior pokazywałam te zdjęcia wszyscy byli zdziwieni. Kozy pokazały się tylko mi, a akurat tego dnia spotkałam mnóstwo ludzi.

Byłam już w słońcu, na wspaniałej poszarpanej grani, kiedy minęła mnie Holly. Pędziła, żeby do 12 kwietnia, kiedy kończył się urlop zdążyć dojść jak najdalej. Jej pośpiech uznałam za uzasadniony i ucieszyłam się potem czytając na facebooku, że dotarła aż do Wielkiego Kanionu i po miesiącu wróciła dokończyć szlak. Kolejny był Elliott, on pędził, bo chciał i mógł. Mnóstwo zapału, głowa nabita milami i uncjami. Nazywałam go w myślach Elrondem, bo było w nim coś elfiego. Szczere, bezinteresowne zdziwienie, wspaniały uśmiech. Z niewyjaśnionego powodu, chociaż on był szybki, a ja wolna spotykaliśmy się potem wielokrotnie i zawsze mnie to cieszyło.

Potem dwóch panów, przerażonych trudnością podejścia do zbiornika. Zatrzymywali się przy każdym z nas i ostrzegali żeby wybrać okrężne dojście. Sprawdziliśmy to dla zabawy z JR. Skręciłam w to niby takie trudne i dotarliśmy do wodopoju jednocześnie. Holly i Elliott wypełniali właśnie butelki. To był jedyny na szlaku kolektor deszczówki zbudowany na potrzeby hikerów. Woda przezroczysta, na oko czysta, z informacją żeby ją jednak filtrować.

Holly oznajmiła, że mija miasteczko, bo szkoda czasu. Elliott pognał obiecując uprzedzić o moim nadejściu Trail Angelkę z Superior, tę samą, której telefon dostałam przed kilku dniami. Widziałam go przez jakiś czas na zejściu na tle wspaniałych pomarańczowych skał. Zbiegałam z aparatem w dłoni czekając na idealny kadr- malutka ludzka sylwetka na tle kanionu i stanęłam jak wryta słysząc syk. Na środku ścieżki, w miejscu gdzie przez kilkoma minutami był Elliott, a wcześniej musiała też przejść Holly leżał rozwścieczony grzechotnik. Bliziutko, z półtora metra przede mną. Zwinięty i napięty jak sprężyna. Piękny. I tak naprawdę bardzo uprzejmy, przecież nie ostrzegałby mnie gdyby chciał gryźć. Zrobiłam zdjęcie i cofnęłam się o kolejny metr. Wąż nawet się nie poruszył. Syk nie ucichł. Było jasne, że to ja mam zejść mu z drogi. Powolutku ruszyłam łukiem przez kaktusy i wystraszył mnie kolejny grzechotnik, łepek z ruchliwym językiem, wystający spod kłębów uschłych opuncji wydał mi się nawet bardziej przerażający. Już nie fotografowałam, ruszyłam biegiem jak najdalej od tej pary… może przeszkodziłam im w pierwszej randce? Grzechotniki dopiero się budziły po zimie i jak dotąd słyszeliśmy tylko o jednym.

W międzyczasie Elliott znikł za granią i do wieczora nie spotkałam nikogo z naszych. Szlak wił się po spalonych zboczach, w miejscu zwęglonych kaktusów, wśród czarnych kikutów drzew kwitły jaskrawe niebieskie kwiaty, dopiero na zboczach Picketpost uratowała się pustynna roślinność. Gąszcz wspaniałych kaktusów, juki, agawy. Na horyzoncie szosa. Niepotrzebnie doszłam aż do niej. MJ miała potem problem żeby mnie odebrać, wszędzie wymalowano ciągłe linie, ja musiałam pokonać dwa kolczaste płoty żeby móc się dostać na asfalt, a wdrapałam się akurat nie tam gdzie stał (nieprawidłowo zaparkowany) jej samochód z anielskimi skrzydłami na drzwiach. Pojechałyśmy bezpośrednio do sklepu.

Maleńki domek był wypełniony hikerami, a mi- zapowiedzianej wcześniej przez Elliotta trafił się najlepszy pokój, oddzielny z wielkim podwójnym łóżkiem. Panowie spali na piętrowych w drugim. Dzieliliśmy łazienkę i pralkę. MJ zapraszała do wykąpania się w basenie z gorącą wodą (miała przygotowane kostiumy we wszystkich rozmiarach), ale skorzystali tylko Kanadyjczycy. Nad stołem, który też zajęliśmy wisiał grafik kogo skąd kiedy odebrać. Tej nocy czekaliśmy jeszcze na Anglika co pracował jako kierowca promu w Kanadzie. MJ przywiozła go późno, już po ciemku, poczęstowała wcześniej przygotowanym mięsem, a my razem zjadłyśmy sałatkę co ją upichciłam w międzyczasie. Dom był pełen pozostawianych przez kogoś rzeczy- resztek (cennego szlakowego) jedzenia, zakurzonych plecaków i butów, zapasów na wszelki wypadek.

MJ opowiadała, że została trail angelką przez przypadek. Siedziała w ogrodzie, drogą szedł zagubiony wędrowiec z rozprutym rozporkiem. Spytał czy gdzieś tu można kupić zamek. Akurat miała, wszyła. I tak się zaczęło.

Rano odwoziła nas na szlak na raty. Najpierw mnie i Put Put (która przyszła do nas rano z hotelu), ją na skrzyżowanie z polną drogą, mnie w kolczaste płoty na autostradzie. Już wiedziałam jak się przez nie przecisnąć, ale i tak się podrapałam.

Czułam się winna, że poprzedniego wieczoru nie zdążyłam sfotografować Picketpost- skały górującej nad Superior. Wieczór był kolorowy, nocując w mieście straciłam najpiękniejsze światło. Myślałam, że już się nie trafi okazja, ale czym dalej odchodziłam tym bardziej ta samotna, urwista góra wynurzała się sponad płaskowyżu i chociaż w dzień nie była kolorowa, i tak wydawała mi się piękna.

Share
Translate »