Wspomnienia z Hiszpanii cz34

Leśnymi dróżkami, w duchocie udało mi się ominąć Cerdeira. Niechętnie wyszłam na rozgrzaną szosę przed mostem nad ogromnym rozlewiskiem. Odpływ odsłonił połacie zielonego błota. Most był betonowy, ale piękny. Za nim już żadnej szansy na opuszczenie szosy. 4 może 5 km pobocza przez las. Po prawej widziałam jezioro, po lewej stok porośnięty gigantycznymi paprociami, na szosie był duży ruch, straszny upał i ten odcinek bardzo się dłużył. Pierwszy skręt skusił mnie zanim pomyślałam dokąd prowadzi, tak naprawdę było mi wszystko jedno. Zapadał zmierzch. Nie miałam ani odrobiny wody, restauracja co ją widziałam na mapie była zamknięta.

Pierwsze na co trafiłam to parking gdzie koczowało kilka kempingowców. To mnie usprawiedliwiało, skoro oni mogą to i ja… Przez moment rozważałam postawienie namiotu przy samochodach, ale wydało mi się to zbyt ryzykowne. Ścieżka prowadziła na plażę. Zrzuciłam plecak, rozebrałam się i wskoczyłam do oceanu, przede wszystkim musiałam się ochłodzić. Potem opłukać- plaża jak wiele innych miała prysznic. Trudno się z niego łapało wodę, kran strasznie pryskał, ale udało się. Była słonawa, pewnie z rzeki, ale innej nie miałam. Przeczekałam zachód słońca i zmierzch, po cichu, bez latarki odeszłam kilkaset metrów po wydmach i zaszyłam pod dębem za kępą jeżyn. Wstałam przed świtem i zanim się pojawili pierwsi spacerowicze byłam już po drugiej stronie zatoczki znów na szosie.

Rio Ferriras pięknie się porozlewała w lesie, wsie wydawały się jeszcze uśpione, większy ruch był dopiero w barze dla surferów przy rowerowej ścieżce Senda das Ondas. Nabrałam tam wody i wypiłam kawę. „Ścieżka” nie zeszła z asfaltu, ale to nie była ruchliwa droga i nawet mi się podobała. Spotkałam tam pierwszą wędrującą samotnie kobietę tego lata. Szwajcarkę. Planowała camino, ale po pierwszym dniu uciekła i wyruszyła do Santo Andre de Teixedo. Porównałyśmy swoje sznyty od jeżyn, wymieniłyśmy kilka praktycznych uwag. Jakoś mnie to podniosło na duchu. Przyszła z Santiago, czyli się da. -Jak pokonałaś ten wstrętny kawałek przez port z A Corruna do Ferrol- spytałam?-Autobusem, kosztował tylko 5 euro. -Mało jak za 100 km- powiedziałam, myśląc, że prom płynąłby tylko 15 km… To oczywiście był jakiś pomysł, nie tak elegancki jak przepłynięcie fiordu, ale pozwalał iść przez cały pozostały czas wzdłuż wybrzeża, po samych najpiękniejszych miejscach.

I pewnie bym tak zrobiła gdyby nie konsultacja z Agnieszką. – Co za różnica czy objeżdżam czy przepływam, jak przepływa się szwedzkie jeziora (a przecież też można je obejść)? Agnieszka nie wiedziała, ale czuła, autobus zniszczy thru-hike. Pisałyśmy do siebie co jakiś czas, zdążyłam przejść jeszcze piękny fragment brzegu za Valdovino (dumna z długiego marszu bezludną plażą możliwego chyba tylko przy odpływie), wykąpać się we wspaniałej dzikiej zatoczce, przejść pasem kwitnących wydm. Wypoczęta, odprężona, skręciłam prosto na południe, oddając pokłon nieznanym mi hikerskim bogom. Mieli idiotyczne wymagania, ale tysiące wyznawców, więc postanowiłam się nie wychylać. „No dobra, idę pieszo, lądem, omijam i A Coruna i Ferrol”.- napisałam i zgodziłam się na to co przyniesie Los. Oby nie marsz camino… myślałam. Obym zdążyła…

Drogami szło się niesamowicie szybko. Pod wieczór pomimo burzy beztrosko odbiłam w las, trafił mi się tam nawet fragment ścieżki i krótka tropikalna zlewa. Jakby ktoś nagle wylał na mnie wiadro ciepłej wody i to wszystko. Było przed ósmą kiedy zobaczyłam albergue na Camino Ingles. Prosta i nowoczesna stała na nabrzeżu w Neda. Drzwi zamknięte, przez okna widziałam plecaki, więc usiadłam. Dzwoniłam na podany numer, nie odpowiadał. Dopiero po zmroku pojawili się ludzie. -Mogę wejść? Mogę się wykąpać?- pytałam rozemocjonowana. Wiele się spodziewałam po albergue, ale zupełnie nie spodziewałam się tego- Nie ma miejsc!- orzekła gruba kobieta. -Ale widzę przecież wolne łóżka?- jest epidemia, wolno nam wypełnić tylko część. Czekając pozaglądałam we wszystkie okna, więc miałam gotową odpowiedź- a ta komórka, na końcu za łazienkami? – No dobrze, ale jeśli się wszyscy zgodzą- Mogę?- zagadnęłam do kilku osób- oczywiście. W międzyczasie wróciła burza tym razem zupełnie na serio. Lało, waliły pioruny, zrobiło się ciemno. Zdążyłam się wykąpać i rozłożyć śpiwór na podłodze komórki, kiedy przyszła do mnie Gruba Kobieta. -Musisz wyjść- oznajmiła- ktoś z pielgrzymów zadzwonił na skargę, nie możesz tu zostać. -Kto?- spytałam automatycznie… Nie odpowiedziała – Mogę chociaż naładować telefon?- Nie. Drzwi się zamkną i nikt już cię tu z powrotem nie wpuści. -A rano?- Grupa wychodzi długo przed świtem. To mnie dobiło. zwinęłam swoje rzeczy bezładnie, luzem pod pachę, wrzuciłam plecak i tak jak stałam rozebrana do spania wybiegłam na deszcz.- Co robisz?- krzyknął chłopak z sąsiedniego pokoju. -Wyrzuciła mnie!- odpowiedziałam wracając po resztę.- Niemożliwe! Pomogę ci, zaprowadzę cię do hotelu i zapłacę, tak nie można… gorączkował się, ale powiedziałam, że sobie poradzę. Nie miałam siły iść, nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Tu przecież nie chodziło o pieniądze, nie byłam żulem, ani bezdomnym… nie byłam też prawdziwym pielgrzymem i niepotrzebnie o tym powiedziałam Grubej.

Rozłożyłam swoje legowisko na betonie, pod okapem. Zawiesiłam nad tym luźno namiot, jakoś wydawało mi się, że tak bezpieczniej. Koło piątej zaplątała się w niego rozchichotana pańcia co przyszła popatrzyć jak śpię. Rozbudzona nie umiałam już zasnąć, ale i tak poleżałam do świtu. Nie widziałam powodu żeby się spieszyć. Pielgrzymi wyruszyli o wpół o szóstej (wcale nie wszyscy, sympatyczna para najbliżej mnie została) i chociaż mieli 2 godziny przewagi i byli o połowę młodsi niż ja minęłam ich jeszcze przed południem. Pańcia co się zaplątała w namiot masowała stopę Adonisa, który jak mi się wydawało był tym, co mnie wyrzucił. -Buen camino- zamachała i pomyślałam, że chyba wcale mnie nie widziała wieczorem, bo może, gdyby zobaczyła widziałaby we mnie człowieka, nie problem, który można rozwiązać przez telefon.

Camino Ingles wydawało mi się nudne. Asfalty, wsie, przemysłowe widoki na port. Czasem owoce zostawione przez kogoś na poboczu dla pielgrzymów, sporo sklepów (już nie musiałam się martwić o jedzenie, nie musiałam niczego ze sobą nieść), tania kawa w każdym przydrożnym barze. I znaki, tak gęste, że nie było wątpliwości gdzie iść. Przy jakiejś nowo otwieranej prywatnej albergue przystanęłam żeby zrobić zdjęcie i mężczyzna, co przed chwilką dosypywał orzechów do skrzynki wręczył mi opakowaną w folię koszulkę z napisem, który przetłumaczyłam w googlu: „nieważne jak wolno jedziesz, dopóki się nie poddasz”. Koszulka była bezkształtna i biała. Nie chciałam jej, ale się uparł więc wzięłam i wywiesiłam kilka kilometrów dalej przy stole gdzie często odpoczywają pielgrzymi, może trafi się ktoś potrzebujący, choćby ten co mnie wyrzucił nocą…

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz33

Znów miało padać, miałam wrażenie, że tu pada przez cały czas. Szlak biegł asfaltem, udało mi się z niego zejść bliżej morza na żółto znakowane lokalne ścieżki. Costa de Marina Occidental – chroniony wąski pas wybrzeża sąsiadował z eukaliptusowymi lasami. Klif porastały wrzosowiska, jakimś cudem nadal w pełni kwitnienia. Nie było ludzi. W południe pogoda się poprawiła więc wykąpałam się na plaży w O Vicedo. Szlak na kilka kilometrów zanurzył się w sosnowym lesie. Zatoka przed półwyspem Bares miała głęboki szmaragdowy odcień. Na moście zgromadzili się wędkarze. Stacja kolejowa była przed miasteczkiem, sprawdziłam rozkład jazdy kolejki- byłam przekonana, że jutro wsiądę w nią i pojadę do Oviedo. Jose miał jeszcze tydzień urlopu, przeszłam swoją trasę szybciej niż myślałam, planowaliśmy wyskoczyć w Pireneje. Galicja mi się nie podobała, chciałam wrócić z lepszymi wspomnieniami, brakowało mi bardzo gór. Pustych miejsc bez asfaltów, bez wsi. Wiedziałam, że to niesprawiedliwe, nie znam Galicji, widziałam tylko kawałek wybrzeża, ale nie czułam się tu najlepiej i nie chciałam się do niczego przymuszać. Góry były lekarstwem na wszystko, po prostu trzeba było w nie wrócić. O Porto do Barqueiro zalewał już wieczorny mrok. Kolorowe domki na wybrzeżu kojarzyły mi się z Irlandią. Były tu puby nie bary, nie było rodzimych lasów, tylko dziwaczne obce gatunki drzew. Popatrzyłam na port tylko przelotnie, starałam się iść jak najszybciej, myślałam że wdrapię się do nocy ponad wieś i znajdę jakieś miejsce na biwak, ale czym wyżej podchodziłam tym lepiej widziałam, że nic nie znajdę. Las, zabudowa, kolczaste płoty. -Przepraszam nie wiecie gdzie można by rozbić namiot?- spytałam młodych ludzi na tarasie. -Hmm… nigdzie. Tu wszędzie krzaki, chaszcze, kamieniołomy. Poczekaj coś wymyślimy.

Rozmawiali pomiędzy sobą w galego nic nie rozumiałam. Co jakiś czas ktoś się wynurzał z wnętrza więc powtarzałam swoją opowieść. Że z Katalonii, że sama, że mieszkam w Polsce. Przystojny, wysoki i szczupły chłopak, jedyny nie blondyn w tej grupie wykręcał kolejne numery i dowiadywał się, że hostele są pełne. Już było ciemno kiedy usłyszałam triumfalne -Mam!. Ktoś, kto zrobił rezerwację w gospodzie przy porcie zadzwonił, że już nie przyjedzie. Jedyne wolne miejsce w O Barqueiro było wspaniałe. Na wybrzeżu, przy nastrojowej rybackiej knajpce. Przez moment przyszło mi do głowy żeby wyjść, zjeść coś jak człowiek, ale łóżko było takie wygodne, że w nim zostałam.

Leżąc grzebałam w Internecie w poszukiwaniu połączeń. -Odbierzesz mnie z Pampeluny?- wystukałam wiadomość do Jose. -Kiedy? -Po południu-Kupiłaś bilet?-Jeszcze nie- to kup. I wtedy odkryłam, że się nie da. Jose nawet dzwonił do informacji. Wszystkie bilety powrotne z Asturii wyprzedano już na początku czerwca. Pociągi, samoloty, zostały tylko miejsca w autobusach, ale z tak wieloma przesiadkami, tak długie, że zrezygnowałam. Do tego upał.

-Kupisz mi bilet do domu?- napisałam z kolei do męża. I powtórzyła się ta sama historia. Z Galicji nie było powrotu, nie było też nic z Portugalii. -Znalazłem, ale dopiero za 12 dni napisał.- Masz tam jeszcze gdzie pójść?… W sumie to miałam. Tyle razy ludzie pytali czy idę do Santiago, czy do Finisterre… Popatrzyłam pobieżnie na mapy, policzyłam kilometry i wyszło mi, że gdyby przepłynąć promem z Ferrol do La Coruna przyszłabym dokładnie na czas idąc okrężną drogą, wzdłuż wybrzeża. –Kup -zdecydowałam. Pójdę sobie pieszo do Santiago.

Wstałam wcześnie, zostawiłam plecak w pokoju i pobiegłam na półwysep Bares, To tylko 8,5 km, liczyłam, że w drodze powrotnej ktoś mnie podwiezie. Poza tym na lekko byłam szybsza. Tu już nie było znakowanych szlaków, poszłam ścieżkami po samym grzbiecie półwyspu, przez kamieniołomy, wzdłuż lasu, z widokiem na zamglone wybrzeże. Upał dorwał mnie dopiero w Bares. Przy latarni (na najbardziej wysuniętym na północ punkcie Hiszpanii) kręciło się trochę ludzi, ale dalej nie było już nikogo. Na krawędzi uskoku zauważyłam chłopaka. Siedział i patrzył na morze. Nie chciałam przeszkadzać, ale był tam kamień gdzie dało się ustawić aparat więc przeprosiłam i ustawiłam samowyzwalacz. -Pomogę ci -zaproponował. Widziałam że na fotografiach pojawi się jego cień, ale nie prosiłam żeby się przesunął. Cień przypominał wszystkich pomocnych ludzi, a tylu ich spotkałam tego lata…

Pedro był studentem z Andaluzji. Jego wujek co roku wynajmował tu wielki dom i pozwalał pomieszkiwać całej rodzinie. W Cordobie upały sięgały 50 stopni, andaluzyjczycy uciekali gdzie kto mógł. Słuchając tego zrozumiałam wszystkie ozdobne wille, te dekoracje, kolumienki balustrady- były z południa. Ludzie którzy tu stawiali domy nie przyjeżdżali wcale dla piękna Galicji, a przynajmniej nie było to głównym powodem. Uciekali przed upałami, chcieli mieć tu coś znanego, typowego dla nich, stąd ta obca na północy estetyka.

Pedro zaproponował, że mnie podwiezie. Przyjechaliśmy do O Baqueiro zbyt wcześnie, więc zaprosiłam go jeszcze na kawę. Studiował literaturę angielską, chciał być nauczycielem, Opowiedział mi jak przeszedł camino, jedną z jego południowych odnóg. -Nie jest takie złe- śmiał się kiedy oponowałam. -Mi się podobało.

Kiedy ruszyłam dalej na rynku koncertowała orkiestra dęta. Występ powtórzył się w kolejnej wsi, pod kościołem. Muzyków podwoził autobus, byli ubrani elegancko, na czarno i współczułam im, bo narastał upał.

Camino Natural de Ruta del Cantabrico ciągnęło się jeszcze do kolejnej zatoki i to był chyba jego najpiękniejszy fragment, wspaniałe plaże, lasy nie tylko z eukaliptusa, wysoki klif. Nie było tłoku, ale widywałam ludzi. W jednej z wsi poprosiłam o wodę (nigdzie nie było), w innej kupiłam kilka pomidorków sprzedawanych jako działkowa nadwyżka przez babcię. Popływałam na jednej ze wspaniałych plaż. Posiedziałam na ławeczce na klifie.

Szlak skończył się w Labrido, przed rozlaną szeroko zatoką. Wcześniej zastanawiałam się czemu nie poprowadzono go dalej, teraz miałam to jak na dłoni. Rozlewisko przecinały dwa mosty, niski i stary kolejowy wiadukt, i wysoki most autostrady gdzie właśnie formował się korek. Koniec weekendu, czas powrotów do domu…

Pomyślałam, że zawrócę 3 km i przejadę kolejowym wiaduktem. Pamiętałam z grubsza rozkład jazy, to była ta sama linia, którą planowałam powrót do Oviedo, nadal mnie strasznie kusiła, poza tym codziennie wieczorem widziałam wagonik do Feroll, powinien się zaraz pojawić. I faktycznie zbliżając się do stacji zobaczyłam czekających turystów. Podbiegłam, zdążyłam. Podróżni natychmiast pootwierali okna, ja też wyjrzałam. Jechaliśmy nad zatoką, widoki były wspaniałe, sięgnęłam po aparat i wpadła mi do oka mucha. Bolało strasznie, łzawiło, zrobiłam się czerwona. Ludzie próbowali mi pomóc, ktoś miał krople, ktoś wyciągnął czyste chusteczki, dystans społeczny wyparował natychmiast. Siedziałam z przechyloną do tyłu głową pod okiem kolejowego konsylium kiedy wagonik stanął za mostem. 3 km to pewnie nie więcej niż 3 minuty, wszystko działo się tam bardzo szybko…-Ktoś miał tu wysiadać!- wyłonił się groźny motorniczy. ” Ofiara” -wyłowiłam z potoku słów współpodróżnych i wyskoczyłam nadal zapłakana.

Próbowałam ominąć szosy, potem dowlec się do jakiejkolwiek wsi. Mało widziałam, oko spuchło. Szłam do nocy, eukaliptusowymi lasami, w górę rzeki (co powinno mnie zastanowić, ale byłam zbyt zdenerwowana). W gęstej ciemności wylazłam na lichy asfalt oświetlony pojedynczą latarnią, Dorwały mnie dwa zjadliwe psy, uchroniła przed nimi starsza kobieta z rozpuszczonymi jasnymi włosami. Zamknęła mnie w sadzie i pozwoliła tam rozbić namiot. Psy ujadały, wyciągnęły z domu swoich właścicieli (sąsiadów blondynki), a ci przynieśli wrzątek i kolację. Na śniadanie kawę, i worek z brzoskwiniami na drogę. Wcześniej, wieczorem zapraszali do domu, ale namiot już stał, poza tym nie chciałam im się narzucać.

Spytali czy idę do Santa Andre de Teixedo, i chociaż teraz kiedy wczoraj bezwiednie odbiłam daleko na południe to było zupełnie nie po drodze potwierdziłam. Pogubiłam się oczywiście natychmiast. Uratował mnie jeden z psów. Tym razem zaskakująco przyjacielski. Biegł przodem, oglądając się co i rusz przez ramię. Siadał demonstracyjnie kiedy skręcałam na manowce i witał z miną- a nie mówiłem! -kiedy wracałam podrapana i spocona. Eukaliptusowy las nie pozwalał na żadne skróty. W podszycie jak wszędzie dotąd przeważały jeżyny, paprocie i kolcolisty, w tym wilgotnym miejscu wybujałe na jakieś 2 metry, splątane, naprawdę paskudne. Poprzerastane egzotycznymi roślinami, co pewnie pouciekały z ogrodów. Pies prowadził mnie przez 6 km, serpentynami błotnistej drogi. Raz zaproponował skrót, ale po namyśle uznał, że się nie zmieszczę. -Jesteś za gruba- biło z jego zaziajanej mordy.

Tuż przed otwartym płaskowyżem usłyszeliśmy ujadanie innych (pewnie pasterskich) psów. Mój przewodnik pożegnał się i zawrócił, ja dosłownie za moment znalazłam szlakowy znak . Byłam na grzbiecie ostatniego kantabryjskiego półwyspu. To właśnie tu, a nie na Bares powinnam była skończyć swój marsz na zachód. Dalej był już tylko ocean. Z góry wydawał się gładki, granatowy, przecięty cieniutką linią- załamaniem fal, ciągnącym się od ostatniego cypla. Pomyślałam że oddziela Atlantyk i Morze Kantabryjskie. Półwysep rzeczywiście był dziki, niezamieszkany, ale pasły się tu konie i krowy. Łąki porastały łany krokusów. Strumyki spływały ze skalnych urwisk. Pachniały słodko kolcolisty. Pogubiłam się tam okrutnie, przyszedł upał. Nie trafiłam do Santa Andre tylko 200 metrów wyżej na skalny balkon. Szlak, na który ostatecznie zabrnęłam zaprowadził mnie na punkt widokowy obstawiony piknikowymi stołami. Pojawiła się telefoniczna sieć. -„Prom pomiędzy La Coruna i Ferrol nie pływa już od kilka lat”- zadzwonił Jose. -„Nie możesz niczego objeżdżać pociągiem!”- napisała na Whatsappie Agnieszka. Brnęłam skrótem przez eukaliptusy i jeżyny podrapana do krwi. Las zarastał bambus, uciekinier z ogródków, co i rusz trafiała się bujna hortensja.

Schodziłam na wprost linii wybrzeża ciągnącej się prosto na południe. Z lekkiej mgiełki wynurzały się nadmorskie miasteczka. Gdzieś, głębiej nad lądem odezwała się burzowa chmura. Zostało mi 9 dni i zupełnie nie wiedziałam co robić.

Share
Translate »