.mam doła. Trochę. Nie pomógł stary numer z wypisaniem wszystkich dobrych spraw. I wcale nie stało się nic złego, żeby można było się do tego przyczepić, albo zwyczajnie zacząć to zwalczać. Wszystko w porządku… tylko zima trwa już trochę zbyt długo.
Nie lubię zimy, gdybym mogła, pojechałabym w góry nawet i teraz. Nie czekając na kogoś, komu uda się wyrwać, ani nawet na dobrą pogodę.
Zresztą… tak naprawdę zła pogoda nie jest wcale aż taka zła. Znam wielu ludzi, którzy kiedy pada siedzą na dole, albo w jakimś wygodnym, ciepłym schronisku. Ja chodzę. Zawsze. Szkoda mi choćby jednego dnia. Zdarzało mi się, że padało przez tydzień. Bez przerwy, albo z przerwami, tak krótkimi, że z trudem udawało mi się zobaczyć gdzie jestem.
Jedna z takich deszczowych historii to Brenta. Byłam tam w lipcu, sama. Nie było dużo ludzi, w wielu żlebach leżał jeszcze śnieg. Wiedziałam, że będzie padało. Szłam na via ferraty, więc zabrałam tylko to co było mi bardzo potrzebne, niemal nic. Zamiast plecaka, na pewno by przemókł spakowałam się do małego wodoszczelnego worka z pasami jak plecak, takiego jak te 60 litrowe, które mamy w ofercie, ale tamten, bardzo stary, w ohydnym zielonym kolorze był mały, najwyżej 40 litrowy. Uprząż i kask miałam niemal cały czas na sobie, worek w zasadzie był pusty. I lekki.
Wjechałam kolejką na Groste i w ciągu niecałego tygodnia przeszłam wszystkie ferraty Brenty nie widząc niemal nic. Szkoda, bo to niezwykle piękne miejsce. Widać to choćby zimą z popularnych wyciągów w Madonna di Campiglio.
Spałam w schroniskach. Oprócz mnie podobną trasą, tylko skróconą wędrowała obwieszona sprzętem (raki, czekany, nie wiem co tam jeszcze mieli, wyglądali jakby to wszystko było zupełnie nowe) grupa Niemców z przewodnikiem. Zwykle widziałam ich jak jedli i pili. Lubili schroniskowe życie. Wbrew radom ich przewodnika przeszłam wszystkie możliwe trasy, też te po lodowcach. Deszcz wymył lód i szczeliny były świetnie widoczne.
Lód wcale nie był bardzo śliski. Wystawały z niego tysiące małych ostrych kamyczków wmarzniętych głęboko, a pięknie wymytych przez deszcz. Coś w rodzaju papieru ściernego dla olbrzymów. Do rękawów wlewała mi się czasem spływająca po skale i linach woda, ale aż do ostatniego dnia było dość ciepło. Już kiedy wracałam, zaledwie kilka godzin od położonego nisko schroniska deszcz zaczął marznąć i na długich, eksponowanych drabinach, które mi się tam trafiły zaczęłam się troszkę bać. Rękawiczki były mokre, marznący deszcz siekł po twarzy, a wszystkie stopnie i chwyty zrobiły się bardzo śliskie. Nie miałam aparatu, żałuję. Wtedy nie wiedziałam, że zdjęcia zrobione w deszczu też czasem bywają bardzo piękne.
Kiedy wszystkie widoki ukrywa mgła widać szczegóły. To co jest blisko, ale zwykle umyka uwadze, nie mogąc konkurować z dalekim krajobrazem. We mgle zawsze, od lat wydaje mi się, że góry mnie przytulają, że ta okropna, odstraszająca innych pogoda jest dziwnym prezentem dla mnie.
Jeszcze nie nauczyłam się nim cieszyć, ale przyjmuję go. Kocham góry. :)