Szwecja (15)

Noc była ciepła i wietrzna, rano padało. Śnieg ciężki, mokry, było jasne, że nie pójdziemy szybko. Widoki za to nadal piękne. Oblepione świeżą bielą drzewa, zamglone wzgórza. Mogłoby nie ciąć po oczach, zwłaszcza Edka, ja miałam gogle. Namiot był mokry jak ścierka, ledwo udało mi się go wcisnąć do wora. My też szybko obkleiliśmy się jak bałwany. Krajobraz podobny jak wczoraj, rzadki las, duże połacie bieli. Monotonnie, spokojnie, kojąco. Ciepło. Wiedziałam, że jeśli przyjdzie nam spać w namiocie, tym razem nie będzie już komfortowo. Będziemy mokrzy. Tymczasem wlekliśmy się pod wiatr. Co jakiś czas stawałam smarować narty. Niewiele to dawało, za moment musiałam wszystko powtarzać. Tuż przed Hogvalen teren zaczął troszkę opadać, las zgęstniał. Czekając na Edka znów przesmarowałam narty, coś zjadłam i oczywiście zmarzłam siedząc. Myślałam, że może będzie miał dość, jak dotąd pogoda nas rozpieszczała, a tu taka drastyczna zmiana, ale nie. -Lubię kiedy pada- powiedział i ruszył przodem. Przekroczyliśmy szosę. Nadal szliśmy w dół. Robiło się coraz cieplej, śnieg kleił się już do wszystkiego. Nad jeziorem Lill Karsjon zobaczyłam ostatni szlakowy krzyż. Nie było witek. Taflę lodu cięły liczne skuterowe ślady, kluczyły, kręciły i każdy z nich prędzej czy później trafiał na rozmiękłą breję, śniegowe błoto. Poszłam pierwsza bardzo ostrożnie. Podejrzewałam, że pod breją jest mocny lód, ale oczywiście nie byłam pewna. Po nartach zostawał ciemny ślad. Edek zapadał się jeszcze bardziej i czekając nie mogłam się oprzeć myślom jak mogłabym mu pomóc gdyby wpadł. Miałam krótkie kawałki liny, coś ciężkiego żeby zrobić rzutkę, tylko to by trwało wieki… Na szczęście jezioro nie było duże. Dalej znów szliśmy w dół, czasem spod śniegu przebijał jakiś zakręt rzeczki, bez lodu. Kolejne jezioro było ogromne. Część skuterów skręciła w lewo w ciemną breję, te, które pojechały wzdłuż początkowo jakby się nie zapadały. Odeszłam kilkaset metrów zanim zaczęło się robić grząsko. Kluczyłam zmieniałam ślady, ten dalszy zawsze wydawał mi się solidniejszy, ale chyba były wszystkie takie same. Co jakiś czas dźgałam wodę kijem, pod spodem zawsze był lód. Edek szedł jeszcze bardziej ostrożnie, pomimo tego wpadł po kostki w wodę. Już zeszłam z lodu kiedy nadjechało kilka skuterów. Pierwszy ugrzązł już na początku jeziora. Zastanawiałam się co teraz zrobią… a oni zeszli w butach na lód, w śniegowe błoto i wypchnęli kolegę. Czyli chyba nie było się czego bać…

Koło trzeciej wyszliśmy z sieci szlaków utrzymywanych przez klub skuterowy z Lofsdalen. Teren Hede był słabo oznakowany, nierównany i chyba dużo mniej popularny. Szliśmy lasem, wąską dróżką pełną dziur i muld. Opadała stromo do leśnego jeziora. Pod drugim brzegiem pasło się stado reniferów. Grzebały w śniegu z zapamiętaniem i nawet nie spojrzały w naszą stronę. Byliśmy za daleko. Wiedziałam, że przed kolejnym jeziorem jest chatka. Było za wcześnie dopiero dochodziła czwarta, ale kiedy ją zobaczyłam nie mogłam się opanować… Zostańmy, jesteśmy mokrzy… -No dobrze- Edek zgodził się z ociąganiem. To oczywiście psuło nasz plan.

Do nocy wysuszyliśmy większość rzeczy. Kurtki, spodnie, czapki i rękawice, namiot. Śpiwory też były wilgotne, w zasadzie nie mieliśmy nic naprawdę suchego, pulki wielokrotnie tonęły w brei, worki już dawno nie były całkiem szczelne. Nie sądziłam, że sią aż tak ociepli, pewnie trzeba było lepiej pakować, bo chociaż wszystko było poowijane w foliowe torby zamokła mi nawet część jedzenia.

To nie był problem, chatka była wspaniała, z drewutnią kuchnią i stołem. Widok też ładny, a nocą miała być zorza. Udało mi się tylko zobaczyć jak znika. Chmury przyleciały znikąd, czyste dotąd niebo zmętniało, na zdjęciu został tylko cień zieleni. Czekaliśmy jeszcze przez jakiś czas, ale jedyne co widzieliśmy to chatka.

Share

Szwecja (14)

Noc w luksusowym schronisku diametralnie zmieniła nasz punkt widzenia. Uznaliśmy, że koniec leniuchowania. Do samochodu zostało w linii prostej około 70 km i 3 dni, w pierwotnym planie zamierzałam wykorzystać chatki po drugiej stronie rzeki Ljusnan. Gdybyśmy się na to zdecydowali spalibyśmy codziennie pod dachem, ale trzeba by podjechać kawał autobusem. Do domknięcia pętelki pieszo zabrakłoby dnia, który spędziliśmy na początku z Leśną. Krótsza, jak mi się wydawało droga biegła ciągiem wysoko położonych bagien. Były tam szlaki skuterowe, nawet chatki, ale nie tak rozmieszczone żeby pasowało. Znów trzeba by mieć więcej dni. Wyruszyliśmy bez pośpiechu. Pogoda była wyjątkowo mętna, ciepło, wilgoć i słaba widoczność. Szlak przejechany przez psiarzy, a potem kiedy minęliśmy parking też przez skutery. Szliśmy lasami, po bagnach. Tylko raz pojawił się daleki widok, góra z chatką gdzie planowałam wcześniej spać, wysoka, łysa, po drugiej stronie jeziora Lossen. Nawet się przez moment zastanawialiśmy czy nie zboczyć do Tannas (bo tam też chatka) i spokojnie nie poczekać potem na autobus, ale wyzwanie to wyzwanie… trzeba dojść :)

Ruszyliśmy na południowy wschód, bo drogi wprost na wschód nie było. Wtedy pierwszy raz pojawił się drogowskaz „Hede”, pisało na nim, że 62 km, bardzo nas to ucieszyło, pasowało do wcześniejszych wyliczeń i dawało spore szanse na sukces (z Hede mieliśmy już tylko 10 km). Niestety odległość podawana na kolejnych szlakowych słupkach z biegiem czasu rosła, przybyło 15 km, dziwne bo szlak nie miał rozgałęzień i droga mogła być tylko jedna. Nie dobiło nas to bardzo, przecież nadal mieliśmy ponad dwa dni.

Płaskowyż wznosił się niepostrzeżenie i tylko po lesie widzieliśmy, że podchodzimy. Drzewa karlały, coraz częściej szliśmy przez odkrytą przestrzeń. Byliśmy chyba mniej więcej na szczycie kiedy chmury rozerwały się. Za nami pojawiły się piękne góry. Przeszliśmy przez nie nie widząc zupełnie nic! Szkoda wielka, teraz złociły się pod śniegową chmurą jak dowcip. Wiało, słoneczna plama pędziła w naszym kierunku, blask oświetlał okoliczne pagórki, i w końcu dotknął też nas. Las dotąd bezbarwny błysnął złotem. Było tak pięknie…

Zmierzch, długi, kilkugodzinny kolorowy. Pod wieczór ratrak wyrównał nam szlak. Był teraz szybki, idealnie gładki, jak nartostrada. Dopiero nocą zepsuły nam go dwa skutery pędzące gdzieś z Brandasen. Wieś minęliśmy już w ciemności. Na rzece był most, zrzuciliśmy śniegowy nawis i udało nam się sięgnąć do wody. Wypełniliśmy termosy. Szlak biegł teraz niżej, przecinał jeziora. Był świetnie oznakowany, a pomimo tego czułam się nieswojo widząc ciemne plamy wody. W świetle latarki wyglądały jakby sięgały dna, ale najprawdopodobniej pod spodem był drugi lód. To musiało być na zjeździe, bo Edek został z tyłu i czekałam na niego w tych podejrzanych miejscach. Szedł tylko w butach i bałam się, że się zapadnie. Poza tym było całkiem przyjemnie. Las szumiał, chmury rwały się czasem i błyskał księżyc, wszystko wyglądało tajemniczo.

Doszliśmy tak do szosy i skręciliśmy. Jedna z naszych map pokazywała wiatę przy pieszym szlaku tylko kilometr czy dwa w bok. Miejsce gdzie powinien odbić szlak wykorzystano jako mijankę na szosie. Na poboczu spiętrzyły się hałdy śniegu. Trudno było się na nie wdrapać, musiałam obejść. Szlak znalazłam, nie było na nim żadnego śladu. I ani cienia sugestii gdzie wiata. Las huczał, drzewa bujały się wpadałam w śnieg ponad kolana. Odeszłam kilkaset metrów i wróciłam. Wiaty nie było w nawigacji, a wypatrzenie jej w gąszczu ośnieżonych świerków uznałam za niemożliwe. Wróciliśmy na nasz szlak i rozbiliśmy namiot nad rzeką. To było nie najgorsze miejsce i w sumie nawet wydawało nam się zabawne. Kolejne zimowe doświadczenie dla Edka, noc, namiot, nieznaleziona wiata i długa trasa, ponad 30 km. Byliśmy zadowoleni.

Share
Translate »