Podróżnik w bezruchu

Od 3 miesięcy siedzę w domu. To długo, zwłaszcza że inaczej niż w poprzednich latach nie planuję, nie studiuję map, nie wiem co dalej. Pandemia wybiła mnie z rytmu. I chyba dobrze. Zatrzymana przemyślałam wiele spraw z dystansu, od podstaw. Też wędrówkę. W ciągu całego życia byłam w drodze przez jakieś 7 lat. Z tego 3,5 w czasach kiedy mnie znacie. Nie liczyłam kilometrów (szacunkowo -gdybym przechodziła ich tylko 10 dziennie razem byłoby 25000), nie zdobywałam szczytów, nie kolekcjonowałam szlaków na pytanie co z tego mam, musiałabym odpowiedzieć hmm… nic nie mam!

I nic dziwnego, bo mając do wyboru „być” czy „mieć” najczęściej wybierałam „być”. Brzmi zawile, może nawet trąci patosem, tymczasem było bardzo zwykłe. W górach nie chcę pamiętać o sobie, chcę czuć się częścią czegoś większego niż ja. Świat jest piękny. Jest prosty. Chcę być przezroczysta. I taka bywam, ale to mi nie spada z nieba. Kultura narzuca nam osiągnięcia. Liczy się to co widowiskowe, co głośne, musi być naj.

I to kusi. Uznanie, sława… Takie myśli wyrastają same jak chwasty w ogrodzie i chociaż niektóre mają ozdobne kwiaty, pachną, wabią… wiem, że najlepiej je powyrywać. Najlepiej dla mnie, nie jestem specem od innych ludzi. Siebie znam, zrobiłam już mnóstwo błędów, wiem co mi szkodzi. Gdybym kolekcjonowała osiągnięcia, gdybym rywalizowała, ścigała się, nawet gdybym ścisłe trzymała się planu, zaburzałabym ten piękny świat swoją osobą i sama bym go sobie (sobą) zasłoniła. Wiem, że tak jest, bo to sprawdziłam. Najbardziej chyba idąc przez Islandię w czerwcu 2016 roku. Udowodniłam sobie, że też potrafię iść szybko, że mogę dorównać wielu sławnym ludziom. W jakiś sposób, sama dla siebie ustawiłam się w hierarchii podróżników. I ok, już wiem gdzie moje miejsce. Patrzę z niego odrobinę inaczej.

Te eksperymenty były pouczające. Idąc szybko, po 40 km dziennie przez monotonne islandzkie wyżyny czułam radość z prędkości, jaką odczuwają znajomi biegacze i długodystansowcy. Lekkość, ostrość zmysłów, przyjemność. W górach, gdzie wcześniej spędziłam najwięcej czasu czynnikiem wywołującym ten stan ducha są trudności, więc to uczucie w marszu po płaskim było dla mnie nowe. Nie spodziewałam się go. Pod koniec wpadłam w bliski medytacji trans. Na mecie nie czułam radości, nawet nie miałam ochoty się chwalić. Bo stało się coś czego nie przewidziałam. Cel, pośpiech, porównywanie z innymi rozpraszały, przesłoniły uczucie jedności ze Światem, zgodę na Los, to „bycie liściem na wietrze” które latami koiło mi duszę. Przyjemność, uskrzydlenie były chwilowe, tak długie jak długo trwał ruch. A chciwość kolejnych sukcesów nie znikła. Zalęgła się, okrzepła i musiałam ją krok po kroku usuwać. Inaczej ukradłaby mi wolność, wplątała w pogoń, rozgoryczenie, w zamęt. Odebrała radość z cieszenia się tym co mam, bo przecież zawsze można mieć więcej, pojechać dalej, pójść szybciej, zdobyć kolejny laur.

Teraz podczas kwarantanny i w oczekiwaniu na szczepionkę pomyślałam, że ten wymuszony bezruch to okazja. Jeśli konsekwentnie ograniczam każde możliwe „mieć” i mi z tym dobrze, może ruch, który zajmował mnie latami też nie jest absolutnie niezbędny? Sprawdziłam.

Starałam się żyć tak jak podczas wędrówki. Wstawałam wcześnie, byłam cały dzień na dworze, w każdą pogodę. Nosiłam moje górskie ubrania. Byłam sama. Odsunęłam niewymagającą natychmiastowej uwagi pracę (stąd długa cisza na blogu). Skupiłam się tylko na tym co robię teraz. Szczęśliwie, miałam taką możliwość, nie każdy ma. Dla większości z nas wyjazd jest oderwaniem się od pośpiechu, kłopotów codziennego dnia, porównywania swojego statusu z innymi. Od tłoku. Luz i radość pojawiają się automatycznie. Ale można je osiągać bez podróży, są tacy, którzy to umieją. Jestem w tej kwestii początkującym, nie ośmielę się formułować wniosków. Mi pomógł ogród– miniaturowy świat w równowadze- pole dla wolności. Przez zmiany, o których już kiedyś pisałam był dla mnie nowy. Przegapiłam całą poprzednią wiosnę, od lat nie byłam w Szczecinie w marcu. Zaskakiwała mnie wędrówka światła i cienia, codziennie rozkwitał gdzieś jakiś kwiat. Niezupełnie to samo co nieznany widok za każdą kolejną przełęczą, ale pozwala się dziwić (jak dziecko) i żyć w oczekiwaniu, że przyszłość przyniesie coś nowego. Coś dobrego.

I to wystarcza. Nie wiem czy tylko mi.

Na zdjęciach ogród w kwietniu i w maju. Wpisałam nazwy tulipanów, to bezobsługowe botaniczne (prawie dzikie) odmiany, nie wymagają wykopywania, nie giną, są w sam raz dla ogrodników – podróżników. We wkładaniu w ziemię cebulki żeby samotnie przeżyć zachwyt nad kwiatem za pół roku jest coś bliskiemu duchowi podróży, jaką lubię. Nieznane, na które czeka się z radością i bez spięcia, bo bez wymagań

Share

Szwecja (16)- koniec

Noc była pochmurna i ciepła, poranek mętny. Termometr pokazywał trochę powyżej zera, drogowskaz 45 km do Hede. Na mapach wypatrzyliśmy skrót, gdyby zamiast szlakiem skuterowym iść drogą wciąż mielibyśmy jakieś szanse. Dystans (wyliczony na oko) był bliski 40 km. Najwyżej zarwalibyśmy noc. Ruszyliśmy w dół lasem, po jeziorze i znów w las. To nie był typowy szlak skuterowy, owszem ktoś na pewno nim jechał, ubił śnieg, powyrywał w nim spore dziury, kluczył w gąszczu. Stromizna, zygzak za zygzakiem szybko musiałam zdjąć narty, a i tak było mi trudno. Mozolnie, krok za krokiem opuszczaliśmy się w stronę tafli lodu. Tunelem w gąszczu. Po drugiej stronie majaczyły dachy domków, był ślad i tylko trochę wody pod koniec. Nie tak źle. Przy ujściu potoku wdrapaliśmy się na lesisty brzeg i znaleźliśmy szlak skuterowy. Było przy nim źródło, czy raczej rura wbita w stok opisana jako pitna woda. W roztopach, w błocie wyglądało to abstrakcyjnie. Z kilometr dalej stały ośnieżone leśne maszyny, szlak poszerzył się, zobaczyliśmy pierwszy dom. Był żółty, i niemal świecił we mgle. Wydawał się opuszczony, podobnie jak kilka kolejnych. I wtedy zaczęło coś zgrzytać… Cholera piach! Nie wiedzieliśmy jeszcze, że katastrofalna odwilż sparaliżowała tej nocy całą Szwecję. Deszcz spadł na zamarznięty grunt, narosła szklanka, zdarzyło się mnóstwo wypadków. Na potęgę odśnieżano wszystkie drogi i wysypano na nie obficie piach. Powiedział nam o tym mężczyzna w odblaskowym kombinezonie, ładował na przyczepę skutery przy starym pięknym drewnianym gospodarstwie. Było w rodzinie już od dziewięciu pokoleń i i tak byśmy się przy nim zatrzymali, obejrzeć. Z tyłu na podwórzu kobieta karmiła renifery. Podeszłabym sfotografować, ale mężczyzna był naszą jedyną szansą. 19 km po piachu… bez szans. -Może moglibyśmy się zabrać do szosy?- spróbowałam- Nie mam miejsca- to może na przyczepie?- walczyłam- Za zimno- mamy kurtki puchowe- nie poddawałam się, chociaż Edek mrugał, że się narzucam. Wiem, to było bardzo nieskandynawskie, ale co miałam zrobić? Schodząc widzieliśmy drogowskaz przy skuterowym szlaku, teraz pokazał 60 km, wiedziałam już, że odległości są losowe, ale ta odarła nas z resztki złudzeń. Za daleko. Już nie dojdziemy.

Ostatecznie pojechaliśmy w samochodzie w towarzystwie 3 towarzyskich psów i pani, która karmiła renifery. Nasz kierowca był właścicielem niemal całej doliny (dzielił ją z siostrą) i oboje z żoną z dumą opowiedzieli o lasach i reniferach. Jechaliśmy bardzo powoli, drogę porastał szklisty lód i pomimo piachu było ślisko. W miarę jak opowiadaliśmy o sobie atmosfera robiła się coraz przyjemniejsza i kiedy się żegnaliśmy na szlaku prowadzącym na nasz kemping, tuż za Hede, trudno mi było pojąć, że ta para bardzo bogatych ludzi była dla nas tak niezwykle miła. Szwecja jest wyjątkowa, też pod tym względem.

Szlak, na który nas podwieźli biegł wzdłuż Ljusnan. Rzeka była miejscami pod lodem, ale było też mnóstwo odkrytej wody, inaczej niż to zapamiętałam sprzed 2 tygodni. W rozlewiskach pływały łabędzie i kaczki. Luty, a prawie czuło się wiosnę. Dotarliśmy na kemping przed zmrokiem i zostaliśmy na noc. W ten sposób staliśmy się pierwszymi gośćmi. Nowi właściciele (już spokojni, że jednak wróciliśmy z gór) pokazali nam wygodną kuchnię i rozpalili dla nas w saunie. Chyba ich rozczarowaliśmy, bo nie skorzystaliśmy z wyrąbanej w jeziorze przerębli… To był przyjemny kemping, byliśmy wdzięczni za przechowanie nam samochodu. Brzmi jak nic, ale to Laponia… gdyby przyszły śnieżyce i wichury mieliby kłopot.

Wyjechaliśmy rano, jak obiecaliśmy panu który nas zwiózł z gór, bardzo ostrożnie. Droga wciąż była zalodzona, temperatura nadal dodatnia, ta sama mgła. Jadąc ze zdziwieniem oglądaliśmy miejsca, które tak nam się podobały pod świeżym śniegiem. Teraz wilgotne, przybrudzone nie robiły już takiego wrażenia. Hamra niczym się nie wyróżniała, las jak las, Mora wyglądała na brudną i smutną, jezioro po którym wtedy śmigali łyżwiarze było bez lodu, podobnie jak wiele innych po drodze. Pogoda zmieniła się pod wieczór. W południowej Szwecji było słonecznie i zimno. Bezśnieżnie. Zatrzymaliśmy się w tym samym miejscu co z Leśną popatrzeć na jezioro Vanen. Było piękne, chociaż już bez wspaniałych sopli.

Na promie wróciła polska rzeczywistość. Maseczki… jakiś automat, który naliczył nam za pobrane dane z internetu, chociaż nie używaliśmy telefonów.

Dziwnie było wracać do domu ze świadomością, że powrót do Szwecji będzie niemożliwy lub trudny. Zamykał się ostatni wolny kraj. Czułam, że nic nie będzie już takie jak kiedyś. I ja też będę musiała się zmienić i dopasować… hmm

Share
Translate »