Planowałam wcześniej, że wejdziemy głębiej w Nippfjallet, ale śnieg był tak puszysty, przewiany, a w górę ani jednego śladu… Po prostu nam się nie chciało.
Wstawał piękny dzień, wysoko na grani wiatr zmiatał śnieżny pył. Tumany lśniły, wirowały, jak w Sarku, czy na Finnmarlvidda i cieszyliśmy się, że nie musimy tam iść. Nad rzeką stały krzyże, i nawet ktoś wzdłuż nich przejechał, kilka dni temu. Las był gęsty, śnieg nieubity. Edek się trochę zapadał, pulki wieszały się nam na drzewkach czy skałach co jakiś czas, ale to nie było daleko. Kilka kilometrów niżej wyszliśmy na pasterską wieś, prześliczną. W jednym z budynków powinna być noclegowa chatka, nie zajrzeliśmy. Nie było śladów i szkoda było rysować nietknięty śnieg.
Las lśnił, było bardzo pięknie. Od wsi opadała leśna droga, ubita przez skutery. Troszkę w kółko, dotarliśmy do skuterowego szlaku. Biegł lasami spokojnie, prosto na stoki Idrefjall. Potem trawersem przecinając trasy zjazdowe, gdzieś niemal na ich samej górze. Co jakiś czas musieliśmy czekać, bo ktoś ciągnął się na orczyku, lub zjeżdżał. Pamiętam długi ciąg dzieciaków otulonych puchatymi czapkami, w kapturach i jaskrawych kombinezonach. Jeden chłopczyk był czarny.
Z ostatniego wyciągu zjechałam, troszkę za daleko, ale szkoda mi było pięknego zbocza. Już od dawna byłam ciekawa jak jechałoby się w moich nartach na zwykłym stoku. I wspaniale, jak po maśle, pulka nie stawiała oporów. Tylko ludzie się na mnie strasznie gapili :)
To tak w ogóle ciekawe, bo narty już bez krawędzi, a zapomniałam o tym i pojechałam jak na zjazdowych. Chętnie to jeszcze kiedyś powtórzę na bardziej stromym.
Umówiliśmy się z Edkiem przy sklepie. Był w wielkim budynku łączącym restauracje i hotele. Był tam tłok i mnóstwo smakowitych rzeczy, też gniazdko do telefonu. Straciliśmy tam mnóstwo czasu, bo jakoś się rozleniwiłam. Tak przyjemnie było siedzieć w słońcu i zjadać rzeczy, których nie bylo sensu brać. Zbyt ciężkie, zbyt miękkie… Edek uzmysłowił mi, która godzina gdzieś w połowie wielkiego zsiadłego młaka. Nie dałam rady już więcej wypić (opakowania są litrowe) więc wrzuciłam karton do pulki. A on tam zmarzł na kość i kilka dni trwało zanim go roztopiłam i ogrzałam się na tyle, że chciało mi się jeść coś tak zimnego…
Było jasne, że nie dojdziemy do chatki. Była jedna gdzieś nad jeziorem, ale potem mielibyśmy zbyt długi dzień. Już wcześniej planowałam tego wieczoru namiot. Opowiedziałam nawet o tym planie Dorocie, akurat dzwoniła. -Nie zrób krzywdy Edkowi!- wystraszyła się.- Nie zrobię -obiecałam solennie, ale potem jakoś mi to wypadło z głowy. Na jednej z map zaznaczono wiatkę. Edek mi to pokazał na chwilkę, nie przemyślałam. Była zbyt blisko. Tuż za wyciągami, przy nartostradzie. Malutka, piknikowa wypełniona stołem, z ławkami zbyt krótkimi żebyśmy mogli się na nich położyć. Nartostrada była oświetlona ( jak się potem okazało całą noc). Co i rusz ktoś pędził śladem… Nie podobało mi się.
Na czeskiej mapie wygrzebałam jeszcze jedną wiatkę. Było do niej może z 5 kilometrów, z czego ogromna większość pod górę. Wyglądało to pewnie idiotycznie, Edek protestował… nie wiem co mnie ciągnęło na szczyt. Pogubiłam się zresztą natychmiast. Nie trafiłam w szlak skuterowy przy szosie. Edek brnął za mną po nieubitym w rakietach, potem ja wlokłam się już bez nart pod stromą górę. W tyle za nami świeciły lampy Idrefjall. Nad naszym szczytem wschodził księżyc, w lesie wyły skutery, którymi ktoś (nielegalnie) rozjeżdżał jeszcze nietknięty śnieg.
Było jasno więc szłam bez latarki. I jakoś w pewnej chwili poczułam się głupio… Noc, las ciemny, światło dziwne, nierzeczywiste… Jakieś chroboty…Edek!- krzyknęłam, bo już dawno straciłam go z oczu, był zbyt szybki… Edek!
Włączył latarkę i omiótł nią las, a w nim chatkę. Zerknęłam na mapę- to miała być nasza wiatka. Była zamknięta. Wyszliśmy jeszcze z rozpędu na szczyt. Przy wyciągu stała druga chatka. Maleńka, ale otwarta.
-Nie zmieszczę się…Edek kręcił się po mikroskopijnym wnętrzu z niedowierzaniem. Ławki i piec. Siekiera i torba z puszkami po piwie. -Zmieścisz!- uparłam się. Bo przypomniała mi się sauna poszukiwaczy złota, w której kiedyś zmieściła się tylko Agnieszka. Ta chatka była dużo większa -Zmieścisz – pokazałam kładąc się dla przykładu z nogami pod ławką… no zmieszczę, ale z głową też pod ławką… -Jaka czarownica taka chatka- przypomniała mi się Dorota. Tylko ona mogła nam ją wyczarować. – Powiedz jej, że jestem od ciebie wyższy, niech następna ma przynajmniej ze dwa metry- mruczał Edek próbując porąbać zmarznięte drewno. Resztki, które ktoś zostawił na zewnątrz, pewnie latem, i teraz wmarzły w głęboką zaspę.
Wydobył z lodu tylko kilka szczapek. Odpuściliśmy. Było zbyt późno. Zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć. Wyciągi zgasły o 10-tej. Nie było zorzy.
Obudziłam się przed świtem i wróciłam obudzić Edka. Było tak pięknie. Morze chmur ( inwersja termiczna) zalewało wszystkie doliny. Niebo było jaskrawo różowe. Zanim zgasło zapaliły się lampy wyciągów. Widziałam miejsce gdzie planowaliśmy spać. Oszronione, na wpół zatopione w zimnej mgle. -Dorota… byłam pewna, że to ona nas przed nim ustrzegła. Tu na górze było -20, w dolinach musiało być dużo zimniej.