Morvallen, Szwecja (7)

To była bardzo zimna noc więc rano trochę się guzdraliśmy. Róż przedświtu zgasł, niebo zasnuło się cienkimi chmurami, renifery odeszły. Zaraz po tym jak zamknęliśmy drzwi nadjechali faceci na skuterach. Pewnie się ucieszyli, że wewnątrz ciepło. Do rana utrzymało się -10. Aż 10 stopni cieplej niż na zewnątrz. Wiatr niósł śnieżny pył, było przejmująco zimno, założyłam nawet nieprzemakalne spodnie. Dwa kominki, waciaczek. Wszystko. Szliśmy płaskowyżem, mniej pofalowanym niż można by wywnioskować z mapy. Płynne, fałdziste wzgórza wywiane do gołego lodu i jedna urwista góra -Sömlingshågna. Piękna nawet z daleka. Przed południem minęła nas kobieta z psim zaprzęgiem, nie wiedziałam gdzie zejść im z drogi, szlak był rozjeżdżony po obu stronach krzyży i psy na mój widok stanęły. Chwilkę potem dogonił nas mężczyzna na skuterze, pędził renifery. Przez jakiś czas szliśmy po śladach stada, potem skręciliśmy na przełęcz. Szlak był tu już mniej rozjeżdżony, wiatr zrobił swoje i czasem przebijałam się przez świeże zaspy. Krótko to trwało, bo znów ktoś przejechał, szkoda, ale lepiej dla Edka. Podchodząc wypatrywałam rzeki, miałam już dość topienia śniegu, koryto było widoczne, ale zasypane. Woda trafiła się już dość wysoko, o dziwo. To była spora rzeczka, zeszłam do niej ostrożnie na nartach. Wypełniłam wszystkie nasze termosy. Edek to sfotografował, tak jak ja zawsze fotografowałam Jose. Fajnie mieć wodę, wielka oszczędność czasu i minerały. Jeszcze nie dostawałam skurczy, ale wiedziałam, że to się zaraz zacznie.

To było bardzo ładne miejsce, chociaż nie tak dramatyczne jak przełęcz z poprzedniego dnia. Górka zasłoniła wiatr, grzało słońce. Z grani był wspaniały widok. Strumienie wędrownego śniegu szlifowały kamienisty stok, za pasem lasów lśniły góry na horyzoncie.

Zjazd początkowo stromy, miękki musiałam pokombinować, potem długi przyjemny w rzadkim lesie. Z daleka widziałam, że Edek sprawnie schodzi, więc nie czekałam. Pojechałam aż do chatki. Było wcześnie, domek stał na osłoniętej polance. Zacisznie, ciepło. Zajrzałam, wewnątrz też ciepło! Żar jeszcze całkiem nie ostygł. Drewutnia wypełniona pod dach. Wspaniałe miejsce.

Przed zmrokiem zjechałam jeszcze z 800 metrów do rzeczki zaznaczonej na mapie. Była malutka, taki leśny strumyczek, wylaliśmy to co przyniosłam do gara ( chatkowego leżał pod stołem) i pojechałam jeszcze raz. Mieliśmy chyba z 5 litrów wody. Dobrobyt!

Chatka była podzielona na dwie izby. Malutkie. W każdej piec (na samym środku), stół pod oknem i dwie nierównej szerokości ławki. Jedna zbyt wąska żeby na niej spać więc rozłożyłam swoje rzeczy na podłodze, przy drzwiach, w poprzek, przegradzając wejście. Pod sufitem zawisły rękawice, botki, skarpetki, na ławkach suszyły się śpiwory… wypełniliśmy prawie całą przestrzeń. -To najpiękniejsza chatka jaką widzieliśmy- uznaliśmy zgodnie, chociaż było tak ciasno.

Gotowałam na stole, było do niego słabe dojście, obok butli leżało sporo rzeczy. Jedzenie, rękawiczki, obiektywy… W połowie pierwszego garnka skończył się gaz. Zmieniłam butlę. Prawdopodobnie nie dokręciłam palnika, bo kiedy go odwróciłam gaz spłynął po wężyku i się zapalił. Takie coś zdarzyło mi się już drugi raz. Kiedyś, na Lofotach (w namiocie) Jose zdążył zakręcić gaz zanim ogień się na dobre rozbuchał, nawet się bardzo nie wystraszyliśmy zrobiłam zdjęcie. Teraz wyglądało to o wiele gorzej. Na butli płonęło spore ognisko. Tak duże, że przypaliły się moje rękawiczki- a wcale nie leżały bardzo blisko. Chwilę trwało zanim ogarnęliśmy co zrobić. Wyszarpałam garnek z aluminiowej osłonki, Edek chwycił kuchenkę i wybiegł. Był boso, właśnie się przebierał, więc wyrzucił paskudztwo za drzwi. Gaz lał się i płonął na śniegu. A śnieg ubity, pojeżdżony skuterami… Złapałam kijek i odwlokłam kuchenkę kilkanaście metrów. Dopiero tam było na tyle miękko, że udało mi się zdusić pożar śniegiem. Myślałam, że uciekło przy tym pół butli, ale chyba tylko jedna trzecia. Trudno to było ocenić, bo butla i palnik obrosły lodem.

Ugotowaliśmy resztę wody na piecu. Ręce trzęsły mi się jeszcze z pół godziny, ale noc była gwiaździsta i piękna, więc uspokoiliśmy się fotografując gwiazdy.

PS: dwa zdjęcia, na których jestem dostałam od Edka. Dzięki!

Share

Sömlingshågna Szwecja (6)

Z Lofsfjallet Sömlingshågna wydawała się ogromną górą. Ale podejście było łagodne. Idealnie wyratrakowana nartostrada, którą tuż przed południem wjechała maszyna ciągnąca narciarzy do kafejki wysoko na stoku. Wiedzieliśmy, że przejedzie, mężczyzna, którego spotkaliśmy wczoraj proponował żebyśmy się z nią zabrali. Woleliśmy oczywiście wejść. Przyjemnie szło się oszronionym lasem, puściutkim, bo szlak skuterowy wyznaczono daleko od pieszego i tylko czasem słyszeliśmy, że ktoś przejeżdża. Pogoda była wspaniała i w związku z tym duży ruch. Nasza trasa tak ubita, że Edek mógł iść w samych butach, więc szybciej niż zwykle w rakietach. Wyprzedził mnie oczywiście. Na wysokości kafejki, odbiliśmy na mniej uczęszczany narciarski szlak. Szybko wydostaliśmy się ponad las. Widoki były wspaniałe. Cisza i spokój, Zajrzeliśmy do niezłego domku, była tam odrobina drewna i trochę śniegu naniesionego na butach poprzedników. Szlak wspiął się na wysoką przełęcz, minęła nas para narciarzy, już zjeżdżali. Edek pognał, a ja wlokłam się próbując złapać na zdjęciu granicę światła i cienia. Słońce chciało już się schować za górą, ale szlak wznosił się więc bardzo długo podziwiałam słoneczną tarczę ślizgającą się po krawędzi grani i niskie światło oświetlające oszronione krzyże, czy drzewka, pogięte, przysypane. Śnieg lśnił i chrupał pod nartami. Na przełęczy spotkałam parę narciarzy. Edek był już na końcu siodła, tuż przed zjazdem. Wszystkie krzyże oblepiał zmarznięty śnieg. Wyglądało to wspaniale, nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Luty jest jednak inny niż marzec, cieszyłam się, że przyjechaliśmy tak wcześnie.

Zjazd początkowo wydawał się bardzo stromy. Przełęcz wąziutka, wskoczyłam w żleb, ale za zakrętem już było szerzej. Daleko w dole Edek wędrował po granicy światła i cienia, niemal granatowego, słoneczna kula podświetlała tuman zrywany ze zbocza przez wiatr. Zjechałam przyjemnie, szybko. Chatka była niedaleko. Rzeczywiście niezła, z dobrym piecem i sporym zapasem drewna. Obok stała też piknikowa wiatka, z paleniskiem na środku, jeszcze ciepłym. Kolejne skuterowe wycieczki zostawiały tam resztki zbędnych szczapek, więc nie mieliśmy wyrzutów sumienia rozpalając. Temperatura na zewnątrz spadła poniżej -20, wewnątrz podgrzaliśmy ją prawie do zera. W wodzie, której natopiliśmy na piecu znalazłam włos, gruby i biały.

Obudziłam się przed świtem. Tuż obok stało stadko reniferów.

Share
Translate »