Picos d’Europa Cabrales

Bar w Alles był tak innym światem niż puste ciemne uliczki, że wpadając znienacka w światło, w ciepło zgłupiałam i zapomniałam po co przyszłam. Zaniemówiłam, nie kupiłam jedzenia (w barze był całkiem niezły sklep), nie dałam sobie nawet czasu na zastanowienie zamawiając piwo -Przepraszam, czy jest tu hotel?- wydukałam znając odpowiedź. Sala zamarła, jak zwykle, ale zamiast zakłopotania (jak by mi pomóc) pojawił się cień zniecierpliwienia -Mam namiot- powiedziałam natychmiast- gdzie mogłabym go rozbić? Z tłumu wychyliła się jakaś pani, wstała, wyszłyśmy na dwór. Chyba już trochę wypiła, bo zaraz wróciłyśmy. Poczułam się strasznie zmęczona. Pani wyciągnęła z baru pana, który powiedział żebym rozbiła w szkole. Odprowadził mnie nawet kawałek. Szczęknęła zamykana brama. Nie zapamiętałam twarzy, było zbyt ciemno.

Znów nocne uliczki, znów pusto, stukot kijków w wyszlifowany bruk. Alles musiało być bardzo stare. Teraz chyba trochę opuszczone… myślałam, kiedy nagle zaskoczyło mnie światło. Spodziewałam, że szkoła będzie nieczynna. Mówili o niej „stara szkoła”. Zajrzałam. Nie wiem na co w zasadzie trafiłam. Może biuro? Przy komputerach siedziało kilka osób. Byli zdziwieni, ale poprowadzili mnie na boisko- asfaltowe, nakryte dachem. Wiatr przesypywał eukaliptusowe liście. Potwierdziłam, że na pewno chcę zostać. Zapewniłam, że zniknę o świcie, umyłam zęby w już zamykanej toalecie, pomachałam odjeżdżającym samochodom.

To było dobre, spokojne miejsce. Kolejne, które mi się trafiło przypadkiem, tylko dlatego, że odważyłam się spytać. Dużo się nauczyłam wędrując przez Picos. Sporo o ludziach i też trochę o sobie.

Rano uliczki były równie puste jak nocą. Wyruszyłam GR-em, o którym dowiedziałam się wieczorem w biurze. Wyszłam w lasy, w paprocie, w polne dróżki. Wypełniłam kieszenie kasztanami. Słońce sięgało coraz niżej, nagrzewające się zbocza parowały. Zgubiłam się w gąszczu. W plątaninie zwierzęcych ścieżek w oszronionych jabłonkach, w chaszczach. Wracałam wychodziłam na wzgórki wydawało mi się, że już wiem gdzie iść i znów okazywało się, że nie widziałam, znów brnęłam przez krzaki, przez opuszczone sady, przez pojawiające się na miejscu ogrzanej szadzi błoto. Nie znalazłam ani jednego szlakowego znaku. W końcu wdrapałam się do wsi- Rosagas.  Przed jednym z domów grzała się na słońcu dziewczyna.

Od niej wiem, że szlak się tam po prostu kończy. Znika i pojawia się dalej na szosie. Był, kiedyś go oznakowano, ale tu w dolnych partiach Picos roślinność jest tak żywa, tak silna, że już po roku wszystko zarasta. Życie toczy się tylko na asfaltach, po nich się spaceruje, przy nich stawia się ławeczki.  Wyszłam bogatsza o tę garstkę wiedzy, asfaltem, na który patrzyłam teraz inaczej, łaskawiej. W Rosagas słońce pojawia się zimą tylko na 3 godziny, a asfalt był oświetlony- więc ciekawszy niż ciemna aż do wiosny dolina, którą biegł zagubiony szlak. Minęłam Arangas, w barze spytałam o drogę i wieczorem znów ją ostatecznie zgubiłam. Szlak znikł przy dwóch cabanach. Prawdopodobną drogę przegradzał kolczasty płot. Przenocowałabym tam gdyby nie spotkanie z Jose. Zmęczona zawróciłam do szosy i zamiast do Carreny zeszłam do Arena de Cabrales.

Jose przyjechał troszkę po północy, kiedy zamknięto już ostatni bar, próbował mnie przygarnąć któryś kolejny przechodzień, a po uliczkach hulał lodowaty wiatr. Spędziliśmy w Picos jeszcze 4 dni. Pogodne, piękne, ale już nie zdążę ich teraz opisać. Postaram się niczego nie zapomnieć.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »