W Oceño jest wspaniały bar. Trafiłam tam już po zmroku, zostawiwszy wcześniej rzeczy w kościele. Posiedziałam w cieple, kupiłam kawałek sera, a potem zaplątawszy się w kilka znanych mi hiszpańskich słów usiłowałam wyjaśnić co robię. W efekcie wyszłam obdarowana wszystkim co nie miało glutenu i co przypadkiem znalazło się w barze. Było zbyt późno, żeby zamawiać kolację zresztą nie umiałabym wytłumaczyć co mogę jeść. Noc w wiacie była spokojna i ciepła. Poranek piękny. Jeszcze nocą wypatrzyłam dwie szlakowe tablice. Okazało się, że nie muszę schodzić szosą w dół. Prowadzący mnie szlak miał kontynuację- ścieżkę przez góry do Trescares. Nieznakowaną.
Zaczynała się w Jaces, miejscu które już minęłam wieczorem więc musiałam kawałek podejść. Na betonowej drodze spotkałam pana, który już ze mną chwilkę porozmawiał wczoraj. Tak jak poprzednio przed jego samochodem biegło kilka psów- jechał na pastwisko gdzie miał stadko i mały kamienny domek. Zapytał czy mi nie zimno nocować w górach. On by też tak chciał, ale marznie i musi zjeżdżać do domu i wracać. Próbowałam wytłumaczyć, że mam puchowy śpiwór, ale nie wiem czy mi się udało. Próbowałam też spytać o drogę, ale też tego nie ogarnęłam. W rezultacie obeszłam górę w kółko i wróciłam w to samo miejsce- co ciekawe bardzo zadowolona. Było tak piękne światło. Niskie, zimowe ostre. Warte obejrzenia wszystkiego z każdej strony, zaczekania, kontemplacji. Powrót do pasterskich domków przydał mi się też z innego powodu- zapomniałam nabrać wody. Wypytując o drogę panów rozładowujących ciężarówkę pełną słomy dostałam flaszkę mineralnej.
Dalej było już prosto. Panowie narysowali mi mapę. Odejście, które poprzednio minęłam jest niewidoczne, ale ponieważ wiedziałam, że mam szukać drzew, już go nie przegapiłam. Trescares leży bardzo nisko. Niedaleko, ale schodziłam długo. Ścieżka jest ładna i dzika. Przecina rzekę i pre-romański most Puente del Vidra. We wsi jest restauracja gdzie zjadłam aroz con leche (pyszny), kupiłam lokalny serek (nie mogę się opanować, zawsze próbuję), kawałek czekolady i pudełko pysznego ryżu- z czosnkiem i oliwą- na wynos. Bar nie sprzedawał jedzenia (poza serkami), ale pan był dla mnie bardzo miły. Poradził mi też gdzie rozbić namiot. Miejsce faktycznie było świetne- płaskie łączki tuż ponad wsią. Pokręciłam się tam i mając za dużo do wyboru (trudno się było zdecydować gdzie) pomyślałam, że jest jeszcze za wcześnie. Że do nocy podejdę kawałek… Pomysł okazał się totalnie głupi. Wyżej nie było już trawek i wody. Było za to mnóstwo błota, barykad zrobionych z drutu i pni i ogólnie był tam straszliwy gąszcz. Wiedziałam, że tu pewnie nie ma wilków (za nisko, zbyt dużo wsi), ale czułam się bardzo niepewnie. W rezultacie doszłam nocą do Alles przedzierając się i czołgając przez zapory i podrygując na odgłos maszyn robiących hałas w celu odstraszania krów.
Przed Alles pojawiły się łąki, ale ogrodzone więc nie było gdzie przenocować. Już z daleka widziałam, że to miasteczko. Było sporo świateł, stare domy (wystawione na sprzedaż) i wielki zamknięty kościół. Cisza, wrażenie jakby była głucha noc, a przecież dopiero po szóstej! Podobało mi się tam, więc postanowiłam pozwiedzać i ostatecznie znów trafiłam na bar- źródło wszelakiej wiedzy.