Pireneje maj 2015 kanion Caranca

Rano zobaczyłam kanion w innym świetle. W przenośni i dosłownie. Przede wszystkim pusty. Trudno go nazwać dzikim, szlak jest całkowicie sztuczny, bez niego przejście byłoby niemożliwe. Z drugiej strony dzięki ułatwieniom (mostkom, pomostom i drabinom) umożliwiono nam wejście w bajkowy, mroczny i wilgotny, kipiący od rozwijającej się roślinności i w sumie nietknięty ludzką ręką świat. Piękny. Ten bliski rzeki fragment trasy zrobił na mnie znacznie większe wrażenie niż wczorajszy wspinający się wysoko po skałach.

Duża grupa, którą widziałam na parkingu dogoniła mnie dopiero po godzinie. Z góry też zeszło kilka osób. Przez dłuższy czas szłam sobie jednak sama ciesząc się tą ścieżką jak dziecko. W wyższych partiach kanion otwiera się. Tuż przed schroniskiem Caranca minęła mnie powracająca wycieczka i dwóch z lekka nieprzytomnych chłopaków. Na moje pozdrowienie jeden tylko kiwnął głową, a drugi coś bełkotliwie mruknął. Szli troszkę chwiejnie, ale pomyślałam, że może zmęczeni, albo się biją z myślami.

W schronisku natychmiast zrozumiałam w czym rzecz. Półka nad stołem była pełna butelek po winie sądząc z zapachu, świeżo opróżnionych. Dwie prawie pełne, widać chłopcy nie dali rady. Majowy weekend musiał być bardzo imprezowy. Dzieciaki z dużymi plecakami wędrowały pewnie przez góry tak jak ja i trafiwszy na to eldorado nie mogły się widać powstrzymać. Ja też oczywiście spróbowałam. Czerwone wino było ok, zwykłe stołowe, białe niedobre, słodkie jak lemoniada. Pamiętając o skutkach sprzed kilku dni ograniczyłam się jednak do próbowania.

Ruszyłam GR10 w stronę Col del Pal- bo tylko tej drogi nie znałam. Szybko zrobiło się zimno, potem wietrznie. Tuż przed przełęczą trafił się śnieg, a ścieżka stała się trudna do odnalezienia. Były ślady, ale bardzo mętne. Tak, jakby ktoś kluczył i wracał. Dopiero wyżej trafiłam na podwójny trop, pewnie chłopaków. Przełęcz była niekłopotliwa, szeroka, płaska i oznakowana, śnieg wrócił po drugiej stronie. Chłopcy poszli dziwnie, jakoś zbyt wysoko, ja idąc na oko znalazłam szlak z półtorej godziny dalej. Tylko ostatni kawałek był trudny. Na bardzo stromym pólku leżał śnieg. Dopiero z dołu zauważyłam, że można to było obejść. Ściemniało się już kiedy dotarłam do schronu. Refuge Alemany- czyli „niemieckie schronisko” faktycznie miało w sobie coś alpejskiego, może nie dosłownie, było raczej jak karykatura Alp. Jak kalka stworzona, przez kogoś kto tam nigdy nie był. Zamiast tradycyjnych kamiennych ścian- część z drewna. Nieokorowanego więc już zjedzonego przez robale. Izolacja sufitu ze spilśnionej wełny. Nie, wcale nie mineralnej- owczej pozszywanej pracowicie w równe płaty. Jeszcze szafka malowana w jaskrawe kwiatki pełna różnych przydatnych dóbr. Jak to w schronach, sol, czosnek, makaron, ryż… Były i rybki w puszce i resztki świec. Dodałam ząbek czosnku do pokrzywy. Niezłe.

Zdjęcia schroniska zrobiłam dopiero rano, przy świetle. Wieczorem sfotografowałam tylko nocny widok na Canigou na tle łuny odbitej w warstwie chmur. To pewnie Prades.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »