Rano niebo było nadal bezchmurne, a na trawach wokół schronu wyrósł szron. Wciąż miałam w pamięci lodowisko na Col Pailheres więc troszkę się martwiłam jak sobie poradzę na Madresie bez raków. To rozległy, ale wysoki grzbiet. Prawie 2500 metrów. Gryzło mnie to prawie przez cały dzień, ale problemu wielkiego nie było. Drogę do źródła już znałam, potem zaczął się niezbyt stromy śnieg, oznakowanie znikło, ale pojawił się ślad rakiet. Wiedziałam chyba nawet czyj. W schroniskowej książce wyczytałam, że noc przede mną spała tam jakaś dziewczyna. Wracając ze źródła znalazłam też (chyba jej) szal. Duży, miękki zdecydowanie damski, zawieszony na jakimś krzaku. Odniosłam i powiesiłam na wieszaku. Ciekawe jak długo powisi.
Podejście było łagodne. Widoki beskidzkie. Wiatr słabł. Gładkie, kamienisto-jagodowe zbocza porastały sosenki, po przedwczorajszej śnieżycy pięknie oblodzone. To co na nich osiadło nie przypominało ani szadzi, ani zasp. Wyglądało jak ptasie pióra. Długie nawet na pół metra, błyszczące, po prostu cudowne. Starałam się to jakoś sfotografować, ale nie byłam zadowolona. Rzeczywistość wyglądała o wiele bardziej magicznie. Pirenejskie Anioły? Nigdy wcześniej niczego takiego nie widziałam.
Prowadzący mnie ślad doszedł na szczyt- czyli do Orri na Madresie- starej tradycyjnej cabany ziemianki, bez drzwi więc teraz szczelnie wypełnionej śniegiem- i znikł. Dziewczyna w szaliku (albo już bez szalika) wróciła pewnie tą samą drogą. Ja miałam zamiar przejść przez grzbiet i zejść z południowej strony. Sądząc z mapy czekał mnie teraz kawałek ostrej grani. Madres z daleka tak rozłożysty jest wewnątrz pourywany. Z trzech stron wcinają się w niego głębokie, polodowcowe doliny. W dwóch są jeziora. Grań zwężała się stopniowo. Kilkudziesięciometrowy fragment był eksponowany. Coś jak Orla Perć. Nie wiem dokładnie jak biegł tam szlak, wszystko było jeszcze przysypane. Znalazłam sobie jakieś przejście, nie było łatwo. Długi kawał szłam ściśle granią, bo niżej śnieg. Dramatyzmu dodała jeszcze tabliczka poświęcona panu, który tutaj zginął w październiku ubiegłego roku, przyczepiona w wąziutkim i stromym zejściu, szczelnie wypełnionym dobrym firnem. Na szczęście nie był to lód. Zimowe, twarde buty spokojnie wystarczyły do wybicia stopni. Trochę się pogimnastykowałam i udało mi się wyjść na łatwiejsze. Tu znów pojawił się ślad. Ktoś podszedł od drugiej strony. Męskie, duże buty, bez rakiet. Niestety zaraz je zgubiłam. Razem ze szlakiem.
Troszkę to wina stresu- odreagowywałam, troszkę sasanek (wyjątkowo pięknych!), a troszkę mgły. Nie wiem kiedy nadleciały chmury. Rwały się tak fantastycznie na stokach Costabony i Canigou, że zamiast odszukać znaki zanim do mnie doleci mgła, zajęłam się fotografowaniem. Potem było już za późno. Żółto-czerwony prowadzący mnie dotąd szlak wszedł w jakąś zaśnieżoną półkę. Poszłam kawałek za śladem (niestety kopyt nie butów) i wróciłam, bo to nie tu. Spróbowałam z drugiej strony. Nic. Wyglądało jakby ścieżka wlazła w stromy żleb. Zdecydowanie za stromy, żeby nim zejść. Może z czekanem i w rakach, ale ich przecież nie miałam! Piszę o tym, bo to zadziwiająca historia. Zanim skupić się na tym co mam (na przykład mapie), wykorzystać jakąś chwilę bez mgły, zdenerwowałam się, że nie mogę zejść. Wiało mocno, ale chmury nie rozwiewały się. Pomyślałam, że pójdę kawałek granią (bo szeroka, trawiasta i łatwa) i obejrzę to urwisko z innej strony. Może wcale nie jest takie złe. Było podobne. Wypatrzyłam za to jakiś znak. Potem kopczyk. Prowadziły w przeciwną stronę, ale znaki rzadko wiodą donikąd. Czasem na jakiś szczyt, ale to miałam już przecież za sobą. Zamiast iść do schronu, z którego miałam nadzieję mieć nocą piękny widok poszłam granią ledwo widoczną, często jeszcze pokrytą śniegiem ścieżką. Obchodziła kocioł delikatnym łukiem. Po godzinie mgła łaskawie rozerwała się i w dole zobaczyłam pokryty połamaną krą staw. Wyjęłam mapę (trudno, troszkę mi ją poszarpał wiatr) i odkryłam gdzie jestem. Dokładnie po drugiej stronie. Najsensowniej byłoby zawrócić. Schron leżał na łagodnym grzbiecie, dojście do niego było płaskie jak stół, wcale nie trzeba było schodzić. Zawróciłam, ale nie miałam siły brnąć pod wiatr. Północny, znów porywisty i zimny. Taki, co nie pozwala oddychać. Schron na 2300 wydał mi się nagle lodowaty… brr wróciłam na mój niezidentyfikowany szlak. Mogłam też zejść nad jezioro, ale ścieżka donikąd intrygowała mnie, więc na niej zostałam. Coraz to było trudniejsze, bo niżej pojawił się śnieg. Lasek zatrzymał pole wielometrowych zasp. Aż dziwne, że idąc instynktownie, bez widoczności, planu i mapy co i rusz trafiałam na ślad ścieżki czy na kolejny znak. Doszłam tak do jakiegoś płotu (pojedynczej linki dla krów). Mgła zgęstniała do tego stopnia, że postanowiłam natychmiast zejść. Z mapy wynikało, że jeśli to zrobię teraz dojdę do znakowanego szlaku. Stok był trawiasty i stromy. Kształt lasu pasował do tego z mapy. Szłam więc po trawkach stromo w dół w gęstej chmurze i znów o dziwo znalazłam rozkopany kopczyk, potem plastikową butelkę (zabrałam, bo to śmieć) na koniec wielgachny kopiec i ten znakowany szlak. Po drodze minęło mnie stado kozic, poderwał mi się spod nóg orzeł i obrzucił obelgami jakiś duży ptak. Po co tu nam takie coś wchodzi! Wynocha! Wypad! Krra…!
Dolne partie chmur okazały się wilgotne i lepkie. Wiatr ustał. Siąpił deszcz. Znakowany szlak przerodził się w szerszą drogę. Doszłam nią nad staw (Estany Clot) i chociaż początkowo chciałam pójść dalej, w końcu zostałam w nieprzytulnej cabanie tuż przy znaku z zakazem stawiania namiotów. Domek był raczej piknikowy niż sypialny. Nie było łóżek, tylko duży stół (wygodnie się na nim wyspałam). Całą podłogę zaścielała leśna ściółką i resztki z połamanych gałązek, a ściany były okopcone. Były też dwie duże puszki z soczewicą i fasolką (zostawiłam) i ogromny zapas drewna. Nawet spróbowałam rozpalić, ale mi nie wyszło. Przydałaby się ciepła woda do mycia…
Wieczorem pogoda się poprawiła i miałam okazję obejrzeć widowisko z udziałem szybkich chmur i jasno świecącego księżyca. Zachęcona urodą widoku zabrałam aparat, poleciałam nad staw i jeszcze szybciej wróciłam z powrotem. Z przeciwnego brzegu przyglądał mi się tłum fosforyzujących oczu. Przerażających! Uznałam, że z dzikich zwierząt zupełnie mi wystarczy ropucha. Drzwi oczywiście starannie zamknęłam.