Teraz naprawdę wychodziliśmy w góry. Nowe buty Jose (zimowe z wewnętrznym butem) w zestawie z dużymi plastrami działały świetnie, Edek Krzyżak wysłał nam SMS, że jutro powinno przestać wiać.
Około czwartej dopakowaliśmy rakiety i jedzenie na jakieś 6 dni i zaczęliśmy podchodzić nad Embalse Bachimana. W okolicy było bardzo mało śniegu, ale obsługa schroniska i schodzący z góry ludzie zgodnie twierdzili, że we Francji jest biało… chociaż nikt z nich tam nie był :)
Ścieżka była czasem zasypana śniegiem, kilkakrotnie przekraczała stromy zlodowaciały firn, ale była tak dobrze wydeptana, że nie było żadnego problemu. To popularny szlak na Picos Infierno. Przy okazji odkryłam, że jak mi się wydawało dziwactwo Jose Antonio- chodził w kasku- jest ogólnohiszpańską modą. Kaski są trendy :))
Do schroniska dotarliśmy na chwilę przed zmrokiem i o dziwo, bo jeszcze nigdy zimą nie widzieliśmy nocujących w schronach ludzi- spotkaliśmy tam trójkę Hiszpanów.
Jeden z chłopaków miał bardzo podrapaną twarz. Wichura zrzuciła go z podejścia na Picos Infierno. Nadal obrzydliwie wiało i w tym wysoko położonym miejscu (ok.2200 mnp) zrobiło się straszliwie zimno. Zajęliśmy najmniejszy pokój schronu (są 3, ale największy ma wybite okno), pozamykaliśmy okiennice i dość szybko schowaliśmy się w śpiworach.
Nasi sąsiedzi balowali dość długo. Wydawało nam się, że czujemy zapaszek trawy, potem zwykły ogniskowy dym. Trochę nas to zdziwiło bo w naszym pokoju nie było kominka, ale uznaliśmy, że widocznie w tym większym jakiś jest. Już drzemałam kiedy u sąsiadów gwałtownie huknęło. Nasze drzwi, wcześniej dokładnie oczyszczone ze śniegu, korytarzyk był nieźle zasypany, otworzyły się i do środka zajrzał bardzo okopcony chłopak. Poświecilismy mu w twarz latarką- sama sadza. Jose wyszedł, nie słyszałam rozmowy. Dopiero rano zrozumiałam co się stało. Niedoszli zdobywcy Infierno postanowili zrobić ognisko wewnątrz pokoju. W tym celu próbowali podpalić znaleziony w okolicy schronu, a pewnie pochodzący z budowy nowego schroniska żużel. Ten oczywiście się nie zapalił, ale podgrzana okiennica z której zrobili palenisko odkształciła się i sadza strzeliła prosto w mniej podrapanego chłopaka.
Kiedy wychodziliśmy rano sąsiedzi jeszcze spali. Mieli zamiar już wrócić na dół.
Był weekend i pomimo okropnej wichury w góry wyszło trochę ludzi. Jeszcze przed drugim schronem, w którym spaliśmy kiedyś w czerwcu dogoniła nas trójka jednodniowców.
Z malutkimi plecaczkami byli znacznie szybsi od nas. Wszystkie ślady prowadziły w kierunku Collado Infierno i Port Marcadau i bardzo szybko zostaliśmy sami. Wybraliśmy Ibones Bramatuero, bo szlak przez większą część dnia był schowany za granią i rzeczywiście znacznie mniej tam wiało. Nie znaliśmy tej drogi, na mapie była zaznaczona jako zimowa (narciarska) więc pomyśleliśmy, że damy radę. Wciąż byliśmy w Hiszpanii, ale bardzo szybko musieliśmy założyć rakiety. Wysoka dolinka była biała. Śnieg głęboki i miękki. Kopczyki pozasypywane. Nie było żadnego śladu.
Niebo błękitne, góry ośnieżone, a stawy puste i zasypane. Pięknie…
Trochę baliśmy się wejść na lód, ale idąca zwykle brzegiem ścieżka wspinała się bardzo wysoko, a strome zasypane śniegiem urwiska wcale nie zachęcały.
Kiedy w końcu wyszliśmy z zagłębienia (łagodne wyjście jest na końcu na prawym brzegu) z trudem udało nam się połapać gdzie iść. Dopiero po dłuższej chwili uzmysłowiliśmy sobie, że wysoka półka na którą wyszliśmy wciąż jeszcze była dnem jeziora, a szlak musiał to obchodzić w kółko- górą.
Teraz poszło już łatwiej. Weszliśmy w koryto strumienia po lewej i szybko podeszliśmy na brzeg małego zasypanego jeziorka. Przed nami w bardzo stromym żlebie (nie wiem dlaczego na zdjęciach tej stromizny nie widać) zobaczyliśmy trójkę ludzi na grani.
Zaczęli schodzić, a my pomyśleliśmy, że to muszą być goście! Prawdziwi alpiniści! Żleb wydawał się przerażająco stromy, bardzo wiało, a ogrzany słońcem śnieg robił się coraz bardziej miękki. Makabra. Skręciliśmy w prawo na naszą, łagodną przełączkę. Wiatr wznosił tumany śniegu i widoczność była mizerna. Dopiero na przełęczy zobaczyliśmy, że prawdziwi alpiniści wcale nie zeszli opisanym na mapie jako szlak żlebem tylko schodzili do nas granią. Teraz z kolei oni przyglądali nam się z podejrzanym zainteresowaniem. Zastanawialiśmy się czy może wyglądamy głupio…chociaż może to było tylko lekkie niedowierzanie?
Mieliśmy ochotę zaczekać, ale wiatr prawie wywracał, więc jak najszybciej uciekliśmy za przełęcz. Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów po łagodnie nachylonym zboczu, a potem przed nami pojawił się pion…
Zbocze urwało się, po prawej ze śniegu wyłaziły jakieś skałki więc doszliśmy tam i ściągnęliśmy plecaki. Zdjęłam rakiety i zeszłam kawałek żeby wyjrzeć. Okropnie stromy żleb był trochę lepszy po lewej stronie. Założyliśmy raki, wyciągnęliśmy czekany i z duszą na ramieniu zaczęliśmy schodzić. Trochę nerwowo, ale na szczęście dla nas to był dobry firn nie lód. Stromizna była chyba jeszcze gorsza niż ten okropnie stromy żleb. Niżej stok się wypłaszał, ale z kolei trafiliśmy na stare lawinisko. Po tym się nie najlepiej idzie. W końcu zeszliśmy do zamarzniętego jeziorka. Tym razem wcale nas nie przerażał nie wiadomo jaki- cienki czy gruby lód :)
Kolejny próg był już trochę mniej stromy. Przy dolnym jeziorku Jose poszedł szukać wody, a ja zajęłam się mapami i szlakiem.
Na przeciw nas wznosiła się imponująca, ogromna ściana masywu Vignemale, teraz oświetlona wieczornym słońcem. W prawo prowadziło sporo kopczyków. W dół, tam gdzie woda wydostawała się spod lodu był tylko jeden, chociaż to tą drogę wskazywała mapa Editorial Alpina. Wbrew mapie wybrałam lepiej oznakowany szlak. Teraz już wiem, że był na innych mapach (np. na IGN). To zimowy, narciarski skrót na Cuello Brazato. Poszliśmy nim cały kawał. Robiło się coraz później. Szlak wznosił się lekko zamiast opadać, w końcu widząc już dno sąsiedniej doliny zdecydowaliśmy się zejść stromym, ale już odkrytym spod śniegu zboczem. Uwiesiłam do i tak ciężkiego plecaka czekan i obłocone raki, a potem utknęłam w rozmiękłym, kruchym i niebezpiecznym stoku. Zejście wymagało regularnej wspinaczki. Nie dałam rady balansować z takim ciężarem. Wielki wór- wystawiony na przeciąg z doliny działał jak żagiel. Za daleko wywieszone rakiety obracały mną przy każdym ruchu. Robiło się coraz ciemniej i coraz zimniej. Jose pomógł mi przenieść plecak i niechętnie wróciłam na równie stromy jak ten pod sama przełęczą, ale już niestety miękki płat śniegu. W bardzo niewygodnym miejscu znów włożyłam raki i wyciągnęłam czekan. Na dalekich stokach Gabietou pojawiła się jaskrawa resztka czerwieni.
Kiedy doszliśmy do Doliny Ara była już noc. Przeszliśmy potok po jakimś płacie śniegu (nawet nie chrupnął) i utknęliśmy w plątaninie kamiennych bloków. Dotarło do nas, że już za późno. Nie damy rady zejść do cabany Labaza. Rozłożyliśmy nasze worki biwakowe na płaskim miejscu ładnie otoczonym kamieniami. Wiatr hulał, ale w workach jest ciepło. Fajnie było spać pod sufitem ze wciąż zmieniających się gwiazd i słuchać wycia wiatru, który już nic nam nie mógł zrobić.