W schronisku Sarradets panuje dość szczególna atmosfera. Byłam w nim wielokrotnie i nigdy nie było inaczej. Trudno je uznać za miłe, albo choćby za przyjazne. Jest klubowe, ale to zwykły biznes. Obsługa jawnie preferuje tych, co robią rezerwacje i zamawiają kotlety. Takich jak ja, którzy mogą przyjść znienacka (w śnieżycę), bez zapowiedzi, i ośmielić się chcieć przenocować, raczej nie lubi. Suszyć ubrania pozwalają tam tylko nocą, a rozwieszać tylko na hurra o 21… tak jakby ludzie musieli za sobą o wszystko walczyć, o miejsce przy stole, o miejsce na ciuchy… Niestety (pewnie ku ubolewaniu obsługi) było nas mało i nie pobiliśmy się. Udało się zgodnie rozwiesić wszystkie kurtki i wszystkie skarpety, ja swoje powiesiłam nawet dość daleko od pieca bo wiedziałam, że i tak wyschną do rana ( były z Kwarka :)). Co gorsza ci lepsi pobratali się z tymi gorszymi i całkiem się dobrze bawiliśmy, bez obsługi. Byłam jedyną osobą, która przyszła tego dnia przez góry. Reszta przyjechała na weekend. O świcie niebo było zasłonięte, a w samym cyrku siedział korek z chmur. Kiedy wyszło słońce okazało się, że u nas (w niebie?) panuje piękna słoneczna pogoda, ale w dolinach nadal pada deszcz.
Góry, schronisko, a nawet wyrzucane przez nie śmieci (wprost do cyrku) porosły pięknym, gęstym szronem. Taras (a pewnie i okoliczne skały) pokrył lity lód.
Nie chciało mi się schodzić w chmury do ciemnego (i najprawdopodobniej oblodzonego) cyrku, więc poszłam tak jak na Col de Tentes, w kierunku doliny Pouey Aspe.
Ponad chmurami było przepięknie i bardzo żałowałam, że muszę zejść. Następnego dnia umówiłam się na ważne spotkanie w Paryżu. Było mi tego ostatniego dnia bardzo żal. Wiem, że nie powinno, że byłam w górach aż 18 dni… a jednak ciężko wyjść z nieba i zanurzyć się w mokre i ciemne chmurska…
Mgła zaczęła się na rozwidleniu dróg do Gavarnie i w kierunku Puerto Bujaruelo. Wchodziłam w nią coraz głębiej, krok po kroku, ale jeszcze długo przez półprzezroczyste opary przeświecał jaskrawo oświetlony grzbiet. Potem przez kilkaset metrów ciągnęła się bura wata zasłaniająca cały świat, a jeszcze niżej już prawie na dnie doliny, dość niespodziewanie pojawiła się widoczność, a wraz z nią drobny deszcz. Weszłam pod chmury. Nie mam niestety zdjęć, chociaż kilka jeszcze zrobiłam. W aparacie został niedokończony film. W chwili kiedy fotografowałam przeświecający nad chudnącą w oczach mgłę Tailon rozładowały mi się baterie. Tak bywa jeśli mój aparat jest długo wystawiony na deszcz.
Kiedy dochodziłam do Gavarnie rozpogodziło się i z biegnącej trawersem ścieżki mogłam sobie jeszcze popatrzeć na przykryty białym skłębionym wieczkiem, czarny i okrągły jak aksamitne pudełeczko cyrk. Śliczny.
Zeszłam do Gavarnie koło jedenastej. Poszłam na przystanek, ale nie nadjeżdżał żaden autobus. Stanęłam na drodze, żeby złapać stopa, a za mną powoli ustawiała się długa kolejka. Dwóch chłopaków obwieszonych zwojami lin, potem kilka innych osób. Niedziela w przeddzień rozpoczęcia roku akademickiego. Nie wiem czemu wcześniej nie przyszło mi to do głowy.
Chłopaków za mną zabrał jakiś pan który miał dwa miejsca. Zgodziłam się. Do mnie podszedł inny pan i powiedział, że jest z wycieczką, przyjechali turystycznym autobusem z Bordeaux i mają kilka wolnych miejsc. Kiedy to omawialiśmy zatrzymała się starsza pani z młodym chłopakiem i zaproponowali, że mnie podwiozą. Chciałam się dostać na stację kolejową do Lourdes. Okazało się jednak, że z Lourdes nie było już ani jednego miejsca do Paryża. Przez cały dzień. To samo powtórzyło się w Bordeaux. Próbowaliśmy jeszcze zdążyć na jakieś lokalne połączenie, ale nie udało się i to. Na autostradach też był tłok i pociąg uciekł. Ostatecznie dojechałam aż do Angers z nadzieją na dostanie się do Paryża od zachodu. Starsza Pani zatrzymała się przy stacji, a ja pobiegłam kupić bilet. Miałam tylko 10 minut. To był już ostatni pociąg. W informacji okazało się, że jest w nim już tylko jedno wolne miejsce. Kosztowało 100 Euro!- pierwsza klasa w TGV. Zanim się zdecydowałam, dobiegł do mnie Francuz, który mnie podwiózł, pogadał po francusku i okazało się że jednak… jest jeszcze i miejsce w drugiej klasie. Za 50 :)
…ale cyrk pomyślałam sobie siedząc w mknącym z prędkością 200 km na godzinę, wypełnionym po brzegi TGV. Po 10 dniach oglądania cyrków… czy to nie piękne zakończenie ? :)
PS: W Paryżu udało mi się jeszcze załapać ostatni podmiejski pociąg do La Garenne Colombes gdzie mieszkają moi przyjaciele… stanął potem w jakimś nieoświetlonym miejscu i stał. Kiedy w końcu wysiadłam na mojej stacji minęła pierwsza w nocy i automat zatrzasnął za mną drzwi. Zdążyłam! 12 godzin z Pirenejów to chyba całkiem niezły czas :). Swoją drogą nie sądziłam, że Francuzi są tak uczynni. Jestem przekonana, że chociaż autobus zapomniał tego dnia odjechać z Gavarnie, całej długiej kolejce też się udało wydostać. To miłe prawda? Pocieszające, że w górach było aż tylu uprzejmych ludzi na raz :).
Ładny cyrk :) Fajnie, że są wciąż mili ludzie. Od razu człowiekowi lżej na sercu, czytając takie historie :)
Bardzo to smutne, co piszesz o Sarradets. Tym bardziej, że schronisko ma tak cudowne położenie. Śmieci tak po prostu na zewnątrz? Przecież to jest chyba teren Parku – nikogo to nie mierzi? Kiedyś zabłądziłam tam we mgle idąc z Gavarnie od strony cyrku, i w końcu przeszłam przez ten głęboki żleb pod schroniskiem. Było tam wszystko! Plastikowe torebki, puszki, wiaderka, jakieś żelastwa itd. Teraz już wiem, skąd pochodziły :-(
Coś dziwnego ostatnimi laty dzieję się z górskimi schroniskami. Znika ten piękny duch gór, bezinteresowność:
– schronisko na Hali Ornak zamykane na klucz o 21 (latem, lekko po zapadnięciu zmroku!);
– kolega wyproszony wieczorem zimą, w złą pogodę z Murowańca („bo nie ma miejsc”), chociaż jego kumpel był bardzo przemarznięty i w kiepskim stanie;
– nocleg na podłodze za 35-40zł.
Jakaś paranoja.
Na szczęście nie wszędzie tak jest. Np. bardzo miło wspominam Chatkę Górzystów w Izerach. Prowadzą je cudowni ludzie i aż chciałoby się ich sklonować i móc częściej spotykać na swojej drodze… I serwuję najlepsze na świecie naleśniki :)
A te dziwne miejsca, cóż, chyba trzeba bojkotować, choć nie zawsze się da.
Ja zbojkotowłam jak umiałam, to znaczy nie zamówiłam obiadu (też trochę bo się bałam, że nie zrobią mi bezglutdenowego, albo powiedzą, że jest dietetyczny a nie będzie…) Jak tylko weszłam facet mnie zapytał o rezerwację (a schronisko puste!) ja, że nie mam bo lubię wolność, więc facet czy mam namiot, bo wolność będę miała na dworze. Namiot oczywiście miałam, ale okoliczności były niesprzyjające, pogoda paskudna a ja się mocno uderzyłam w głowę i bardzo źle się czułam :). W każdym razie powiedziałam, że mam, ale nie po to od kilkunastu lat płacę składkę na kluby, żeby spać w namiocie w taka pogodę (zwłaszcza że jestem przy schronisku, bo oczywiście zdarzało mi się i w gorszą :)). To go jeszcze bardziej wkurzyło, bo chyba na tych ze zniżką schronisko prawie nie zarabia… W efekcie sala miała ubaw, obsługa mrugała do mnie z kuchni za plecami szefa…ale pewnie i tak zostanie tak jak jest. Śmieci to też problem tego miejsca. Naprawdę je wurzucają, wylatuja z rury, co gorsze, z tej samej rury wypada też to co z toalety, gdybyś miała ochotę zaobserwowac pójdź do tej toalety z widokiem- na zewnątrz :)
To coś dziwnego dzieje się z całym światem, ale w schroniskach to bardzo jaskrawo widać. Wszystko teraz musi być dochodowe, to co nie jest, wydaje się bezsensowne, nieważne. Tym bardziej ucieszyła mnie taka spontaniczna uczynność kierowców na drodze. Naprawdę niezwykłe. Pani, które mnie przewiozła przez całą Francję, kupiła sobie domek w Barreges. Chyba po to, żeby w górach poczuć wolność, i mam nadzieję, że ludzie którzy w górach tej wolności szukaja jakoś to ochydnie komercyjne widzenie świata odwrócą. Bardzo bym chciała.
A poza tym bojkotuję powszchną komercję ile mogę i każdego zachęcam :)