27 marca. Pochmurnie. Wstajemy wcześnie, staramy się przejść jak najdalej przed zapowiadanym załamaniem pogody. Wieje oczywiście przez cały czas, tak tu jest, ale skoro ma być jeszcze gorzej… Jeziorem, wzdłuż witek, precyzyjnie ustawionych w rząd. Podejście. Długie, wysokie, pewnie ma kilkaset metrów. Lasem, potem odkrytym grzbietem. We mgle. Czasem, naprawdę bardzo rzadko chmura podnosi się i widzimy zarys skał. Po prawej na granicy z Norwegią. Po lewej chyba jest letni szlak, mijamy most, pogrzebany aż po poręcze. W południe widzimy ratunkowy schron. Stoi na morenie przed jeziorem. Chmury bujają się, czasem odsłania się piękny szczyt, potem drugi. Wszystko to perłowe, delikatne, kilka odcieni bieli, więcej nic. Odkopujemy drzwi chowamy się na chwilę. Schron malutki, ratunkowe drewno już spalone, dachowe sople opierają się o świeże zaspy. W książce gości wpis dwóch Polaków. Tegoroczny. Szli z Hemavan. Chciałabym wiedzieć którędy, czy górami i na moment Norwegią, jak planowałam, czy może wzdłuż szosy z Jakvikku? Nie wiem co robić. Norweska granica zamknięta, zejście do sklepu oznacza ryzyko złapania i (pewnie) odesłania do domu. Przejście górami też ryzykowne… A przez Szwecję tylko jeden szlak- nudny, wzdłuż szosy 95. Siedemdziesiąt kilometrów po jeziorach z widokiem na bardzo bliski asfalt. 4 dni. Myślę, przeglądam mapy, łykam kubek herbaty z termosu. –Nie dotykaj- strofuje mnie Jose, bo trę twarz. Może przeczekamy najgorsze w następnym schronie?- To jakieś 9 km. -Znajdziemy?- nie wiem, nie jestem pewna, widoczność jest naprawdę zła. Albo na przejściu granicznym? Na mapie jest tam jakiś budynek, może to poczekalnia?- Ok. Ruszamy. Zjeżdżamy na Ikkesajavrre. Wiatr targa chmurą i po prawej pokazuje się dolina rozbielona mgłą. Krzyże przechodzą w witki- jesteśmy na lodzie. Wichura szarpie. Kulę się staram się osłonić twarz. Idę pierwsza. Dwie godziny później jesteśmy niemal w tym samym miejscu. Wieje z naprzeciwka, spycha nas, niewiele z tym możemy zrobić. Liczę kroki pomiędzy słupkami, z każdym odcinkiem wychodzi mi ich coraz więcej. To bez szans myślę, ale idę. Błękitnooki człowiek na skuterze miał rację, zbyt silny wiatr dla pieszego… I widzę choinkę. Bzdura, wokół tundra nie ma tu żadnych drzew. Suchy świerczek, jak pozostałość po świętach wbity pomiędzy szlakowe tyczki. Dowcip? Znika przesłaniany tumanami śniegu i znów się pojawia. Pomimo wszystko coraz bliżej i bliżej. Choinka, prezenty –myślę- jeśli tam dojdę pewnie zdarzy się cud… Nie usłyszałam kiedy stanął skuter. Zdziwiona widzę Rogera. Nie został w swoim składanym domku? -Zabieramy was do Jakkviku. Jensowi zepsuł się skuter w taki wiatr nie mogłem go puścić samego. Przenocujecie u mnie, ogrzejecie się. Dobrze zjecie. To nie są pytania, więc nie odpowiadam. Kiwam głową. I jeszcze raz do Jose. Nie zwariuję teraz kolejny raz, nie odmówię. Odpinam narty, oddaję swoją pulkę Jose. Razem z Jensem czepiają ją do jego skutera. Siadam za Rogerem. Przez kilka kilometrów będziemy patrzyć jak pulka buja się na każdym wertepie. Odwróci nam się kilka razy więc zatrzymamy się, Jens zejdzie i ją poprawi. Spokojnie, bez zdziwienia i bez komentarzy. W wichurze. Na parkingu wręczy nam po czekoladce i po butelce słodkiego napoju. Przypnie skuter do słupka, wsiądziemy do samochodu Rogera. Włączy się ogrzewanie, będziemy patrzyć na (nudny?) ciąg jezior, z których niedawno wypuszczono wodę. Lód połamany, kilka niezamarzniętych rzek. Szosa puściutka. Granica przecież zamknięta. W Jakkviku jest bardzo duży sklep. Nowy, nie wiedzieliśmy o nim. Roger mieszka w przyczepie. Ma prycze dla gości. Łazienkę. Nasze rzeczy zostają na zewnątrz, nie mieszczą się, poza tym- nie chcemy żeby rozmarzły. Do wieczora siedzimy i jemy. Gotowane ryby (wspaniałe), morza herbaty, prawdziwe nie sproszkowane ziemniaki. Jogurt. Bąbel na mojej twarzy nadyma się i flaczeje w cieple. Nie jest tak źle – mówi Roger. -Jeśli go zasłonisz powinien się sam zagoić, gdyby zczerniał musisz iść do lekarza.
28 marca. Nocą huragan zawiewa drogę. Roger nie wróci do składanego domku i nie odwiezie nas w góry. Grzebiemy się, długo ładuję baterie- to pierwsza możliwość od Ritsem. Roger nasłuchuje wiadomości. Szosę prawdopodobnie odśnieżą. Jak wiatr osłabnie. Teraz, kiedy ruch wstrzymany nie jest ważna.-Idźcie lasami- mówi. Tu jest dużo schronów. Posiedźcie, wyleczcie twarz. Już nie macie po co się śpieszyć. Analizujemy mapy- faktycznie. Co jakieś 100 km sklep, chatka za chatką. -Palcie ogień- kontynuuje Roger-trzeba dbać żeby życie było przyjemne. -W schronach pisze, że drewno tylko w nadzwyczajnych wypadkach- mówię. -Bzdura ludzie sobie na nim pieką kiełbaski. Poza tym będziecie blisko lasów. Znajdziecie chrust. Palicie ogniska?- Nie, nawet nie umiemy. Roger patrzy na Jose surowo. -Musicie, inaczej zginiecie! Chodź, nauczę. Ubierają się, obserwuję przez szybę jak zbierają brzozową korę i porosty.- Widzisz? Jedną zapałką. Na odchodnym dostajemy kostkę sprasowanych wiórków. Tylko na wszelki wypadek. Nie okaże się nigdy potrzebna, ale Jose będzie ją trzymał pod kurtką do końca, jak skarb. Razem z zapałkami. Zapalniczki, które zawsze nam wystarczały są według Rogera zawodne. Wierzymy mu.
–Nie bałeś się zaprosić obcych do domu?- pytam… bo przecież wirus. -Miałem piękne życie -mówi.
Kiedy się żegnamy przy wyjściu szlaku pada śnieg. Gęsty, poziomy. Z lasu wyjeżdża narciarka i na nasz widok wywraca się. Podchodzę, chcę jej pomóc. -Nie dotykaj mnie!- krzyczy.
Do najbliższej chatki jest 8 kilometrów. Jest dzienna, nie ma w niej miejsca do spania, i wcale mi to nie przeszkadza. Trochę boję się obcych, ale to Szwedzi, trzymają dystans. Przyjeżdżają na skuterach. Są ciekawi. Pytają, opowiadamy. Ktoś przynosi nam kilka szczap drewna. W chatce jest gaz, mamy dużo jedzenia. Podoba mi się. Za oknem zamieć, pomimo tego co i rusz ktoś zagląda. Najpierw elektryk- naprawić kaloryfer (bo nie grzeje, a powinien, jest słoneczny). Potem dwóch starszych panów- zmienić gaśnicę. Przypadek? Czy może jesteśmy już na językach całej wsi? Niektórzy tylko zerkają, inni rozsiadają się obok. Jest niedziela. Słońce zachodzi. Owiana puchem samotna góra bez krawędzi zaróżawia się. Niebo błękitnieje. Temperatura spada do -10. Daleko ponad morzem brzozowych lasów rysują się wciąż oświetlone szczyty- nasze góry. Swędzi bąbel na policzku. Wraca Jose, wyszedł pochodzić na nartach. Co niesiesz?- pytam- Boczek, był w koszu na śmieci- Wyrzuć! Już mamy co jeść! Koniec niedostatku.
Przez 22 dni przeszliśmy 400 km- Liczę patrząc na nasze wydruki. Do Hemavan zostało 150- gdyby iść Kungsleden. Teraz kiedy zamknięto schroniska nie powinniśmy tu trafić na tłok. Jose słucha mnie jednym uchem. –A co jak miniemy Hemavan? Tego nie wiem, w Hemavan kończą się nasze mapy.
Najnowszy odcinek „Brzmienia świata z lotu Drozda”:
https://www.youtube.com/watch?v=gQXYyWfoRC8&t=1986s
Kasia opowiada o książce „Dzikość” i o ostatniej pandemicznej trasie przez Szwecję…
Dzięki, że przypomniałeś. Padł mi powerbank i oszczędzam energię więc nie słuchałam. Mam nadzieję, że wyszło ciekawie.
O taaaaak! Nawet Bardzo. Historia o Jose i tym co sprawia, że jest wesół przez kolejne pół roku wyśmienita…
Pan Paweł często odnosił się do tych fragmentów książki, które i mnie zafrapowały…
Może to były te najlepsze :) chyba macie podobną wrażliwość. Dzięki!