Szwecja na nartach cz8

20 marca. Przegapiamy świt. Nic nie przesącza się przez zawiane okna, wypełnione śniegiem szczeliny. Jest pochmurnie. Piękna wąska dolina Allgavarre, którą podziwialiśmy wczoraj ginie we mgle. Gdyby nie lawiny to tędy przyszlibyśmy z centrum Sarku. Żal mi oczywiście, więc zerkam. W bladych błękitach rysuje się czasem jakiś cień. Zjeżdżamy. Wyjeżdżamy na jezioro. Do Darreluoppal jest 20km. I podejście może ze 300 m. Dużo, kolejny ciężki dzień. Niedaleko jest jeszcze inna chatka -Duottar. Ta, o której wspominali Niemcy, ta z torbą płatków owsianych. Idąc śledzę prowadzące tam zbocze. Tu nie ma szlaków, ale to nie znaczy, że nie da się przejść. Śnieg kopny, powolny, idziemy dnem. Pomiędzy skałami, po zaspach. Siadam, zdejmuję śniegowiec. -Masz plaster?- tak, mam na wierzchu. -Obtarłam nogę, pewnie na stromym podejściu, wieczorem. Zaklejam, patrzę na mapę. Na zbocze, na bujającą się mgłę i widzę nad nami domek. Jest zamknięty, wiem, tylko nasuwa skojarzenia– Może, zamiast do Darreluoppal poszlibyśmy do tej bliższej chatki? To tylko 12 km. Podzielimy ten długi dzień na dwa? -Jak chcesz, dla mnie żadna różnica- Tu przy tym domku może być przejście, na mapie to wygląda stromo, ale popatrz nie jest aż takie złe…

Jose rusza wprost pod górę. Zakładam but. Gonię. Nie podchodzimy do chatki jest za rzeką podobną do tej, która nas powstrzymała wczoraj. Na Sarku faluje perłowa mgła. Przez moment widzimy promień słońca. Czysty błękit. Góry, po których szaleje wiatr. Na płaskowyżu kopczyk, pewnie wskazuje dom. Potem biel, mleko, whiteout. Śnieg świeży, puszysty. Brniemy. W potoku nabieramy wody. Na tej wysokości woda to rzadkość, a trzeba pić. Jeszcze kilka kilometrów na zachód na Rissajavrre. Widoczność się nie poprawia, widać tylko to co jest bardzo blisko. Trafiam na reniferowy płot, wybieram miejsce gdzie jest zawiany. Można przejść wierzchem. Wiatr gna tumany pyłu. Na jeziorze mylą nam się kierunki, chodzimy w kółko? Telefon, kompas aż mi zamarznie dłoń.  Krok po kroku, jak nam się zdaje na południe. Przez moment widzę zatokę, potem nic. Jeszcze raz wyciągam telefon, a on siada, ekran czernieje. Tu- pokazuje Jose starając się ustawić na kompasie deklinację-tu- mówię i to są dwa różne kierunki.- Spokój, potrzebna mi chwila spokoju. Jeśli się skupię, wiem gdzie jest północ, zawsze to wiedziałam. Gubię się jeśli się denerwuję. Oddycham (oczywiście tyłem do wiatru)-chwila- uspokajam Jose. –Tu- ryzykuję i Jose mi ufa. Odwracam się, jesteśmy wysoko, wiatr rozpędził się do jakiś 80 kilometrów na godzinę. Brniemy. Po omacku chyba z pół godziny. Robi się trochę jaśniej. Przed nami obleczony we mgłę szczyt. Pomyliłam się o kilka stopni. Niewiele. Skręcamy, wychodzimy z jeziora. Zapamiętuję kierunek skąd wieje. Za chwilkę zostanie mi tylko czucie- w policzek stale pod  ostrym kątem, koło ucha. Staram się iść równolegle do gór. Ani w górę ani w dół, ale to trudne. Wbijam się na jakąś małą przełączkę, zjeżdżam nie zauważam uskoku wpadam w puch. Zejdź schodkami- macham do Jose. Idziemy korytarzem wśród skał, poszerza się, światło zmienia kolor na błękitny. Nie wiemy to już wieczór, czy cień? Myślimy- może rozbić namiot, ale ogrzany telefon odpala. Niecałe 5 km. Idziemy dalej. W moreny, skały, uskoki. Widoczność poprawia się na brzegu jeziora. Pod ciemną chmurą pojawia się ćwiartka halo. Pionowa tęcza, znika za kilka minut. Teraz to już naprawdę blisko. Zjeżdżam, wracam, gubię kierunek, wywracam się. Nie dam rady- poddaję się, stawiamy namiot. Jest już noc. – Ok. Za tą skałą? Dobrze, skała to kamień, nieduży wieje za nim okrutnie, to za tamtą, też dobrze. I też źle. I wtedy widzę wieś… chyba, że to regularne kamienie? Jadę, wywracam się, jest zbyt ciemno. Na stoku z 500 metrów dalej kreska- ślad nart? To Duottarr! Jose wywraca się w tym samym miejscu. W jednym z domków migoczą świece. Czworo Niemców. Macie miejsce? – tak, jak chcecie wejdźcie, jest ciepło, ale jest też ratunkowy domek, ten z anteną. Chłopak wychodzi z nami, ratunkowy jest otwarty. Zostajemy. Jest tam światło i kaloryfer na prąd, temperatura troszkę poniżej zera. -Gratuluję- mówi Jose. Wąsy, brodę obklejają mu lodowe kluchy. Nie mamy siły palić w piecu.

21 marca. Płatki owsiane okazują się mieszanką musli pełną orzechów i suszonych owoców. Stoją w szafce, kolorowa nienapoczęta torba. Świeżo przeterminowana. Nie są dla mnie, nie są bezglutenowe, ale cieszą Jose. Bierzemy, je pokryją straty za ten dodatkowy, niepoliczony dzień.  Jose sypie ich całą górę do kakao- żegnaj dyscyplino! Albo jem ile potrzebuję, albo wracam. Nie przyjechałem tu się umartwiać. Zgadzam się. I tak nie ma czasu i sił żeby jeść. Zapasy wcale się bardzo nie kurczą, poza tym co najbardziej lubi Jose. Mięsem. Odpuszczam, przestaję racjonować porcje. Będzie co będzie.

Wychodzimy troszkę po niemieckiej grupie. Po ich śladzie idzie się beztrosko, szybko. Zatrzymujemy się tylko przed zjazdem. To kilkaset metrów, dość stromo, a my w przeciwieństwie do poprzedników mamy pulki. Wbijam się w koleinę po skuterze, przyjechał z boku, znikąd, rozpędzam, na wprost mnie mgła nawija się na wspaniały szczyt. Za mną Jose, staje, kręci, Dogania mnie tuż pod chałupką. Znów topimy śnieg w ratunkowym schronie. Zaglądamy do Niemców żeby się pożegnać, dla nas za wcześnie, zejdziemy jeszcze kilka kilometrów do nocy. W tym schronie też pełno pozostawianych resztek. Kasza kukurydziana, prawie pół paczki, pieprz i ostra papryka w woreczkach i coś, o nazwie krem holenderski, stare. Jose zjada na miejscu, potem narzeka, że tłuste. Biorę jeszcze resztkę płatków owsianych i butlę pełną prawie w połowie, jedną z wielu, pomijam kuskus, makaron, ryż. Może i fajnie byłoby zostać tu na noc, ale ta cena- z kosmosu, ta komercja… Idziemy dnem doliny, po marnych śladach skuterów, lekko w dół. Nie ma znaków. Czasem jest miękko, czasem kopiemy się w krzakach. Jose zostaje z tyłu, przekraczam rzekę, wdrapuję się na przeciwległy stok. Skutery jechały zbyt blisko ściany, porytej śladami lawinek, zwieńczonej potężnym nawisem. Odsuwam się. Zmrok przychodzi niepostrzeżenie, powoli, jak to na północy. Zdziwiona widzę, że jest już po siódmej, zjeżdżam w stronę rzeki, rozbijam namiot zanim dobrnie Jose. Na zjeździe wywraca się, hiszpańskie przekleństwa brzmią jak kabaretowa melodia, słucham, nie odpowiadam, zaczynam topić śnieg.

Nocą chmury się rozwiewają, wschodzi Wenus, po niej milion bardzo jasnych gwiazd. Nie nastawiamy budzika. Dzień i noc zrównały się. Już nie będziemy musieli się śpieszyć.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »