Condor Cirquit cz1- Radal Siete Tazas

Wychodząc z Moliny, w piękny słoneczny poranek, obładowane dodatkowo zakupami (w miasteczku jest wszystko co potrzebne na szlaku, nie wiem czy też gaz- nie szukałam), trzymając w ręku mapkę z dorysowanym przez Ivanię dojściem do szosy czułyśmy się bardzo zadowolone z siebie.  Tyle rzeczy udało nam się załatwić w ciągu doby! Tak szybko wszystko poszło, tak sprawnie! Molina wyglądała jak duża wieś. Dopiero później dowiedziałyśmy się, że tak jest wszędzie w centralnym Chile- niska, rozwlekła zabudowa, przystosowana do ciągłych trzęsień ziemi. Mijałyśmy kolorowe murale, dalej winnice. Dość szybko zatrzymał się duży samochód, a potem, już na rozstajach gdzie droga do Parque Ingles staje się gruntowa, drugi. Nawet nie zdążyłyśmy się przebrać, a chciałyśmy, bo zrobił się upał. Byłyśmy nim zaskoczone, przecież wszyscy przepowiadali straszne zimno… Pani, która nas zabrała była właścicielką prawie całej doliny- tak przynajmniej zrozumiałyśmy, nadal mocno oszołomione.  Zawiozła nas do nowo budowanego pensjonatu- grupki niskich domków wtopionych w stary drzewostan. Jedno z drzew rosło nawet w środku salonu, inne otaczały organicznie rozwijające się pomosty łączące bungalowy z miejscami do spania i las. Przyjemne miejsce, ponoć nie będzie drogie. Pomiędzy domkami błąkało się stado psów, tutejszych, albo bezdomnych – tu dokarmianych. Jak się później dowiedziałyśmy stąd też pochodził wszędobylski kotek Edgardo przygarnięty jako bezdomne kocię. Kotek od Marco…Miałyśmy wrażenie, że w Molinie wszyscy się znali.

Zaraz za bramą stał drogowskaz -Radal Siete Tazas 7 km, wyruszyłyśmy więc entuzjastycznie do góry myśląc, że za chwilkę dojdziemy, ale po godzinie minęłyśmy identyczną informację. Te 7 km pojawiło się jeszcze ze 3 razy, ale wtedy jechałyśmy już samochodem. Machałyśmy tak entuzjastycznie, że zatrzymał się chociaż były w nim już 3 osoby.  Trzej elektrycy prowadzący jakieś roboty w parku narodowym początkowo troszkę z nas pokpiwali. W każdym razie wydawali się mocno rozbawieni. Jagodę lekko to stresowało, ja jestem przyzwyczajona. Nie bardzo wiedziałyśmy jakie mają plany i nie wiem czy oni sami wiedzieli. Co jakiś czas stawali, sprawdzali coś w mijanych budynkach. Kazali czekać, więc czekałyśmy. I tak nie było tam innych samochodów, a dystans do Parque Ingles pozostawał taki jak był- 7 km.

Zdziwiłyśmy się, kiedy Victor (inżynier) zostawił swoich dwóch pracowników (i kuzynów jak nam wyjaśnił), a sam poświęcił popołudnie żeby pokazać nam wodospady Siete Tazas- wszystkie swoje ulubione miejsca. Do większości nigdy byśmy nie trafiły- były poza zasięgiem naszej mapy.  Byłyśmy zaskoczone i wdzięczne.  Zdziwiłyśmy się jeszcze bardziej kiedy wieczorem usłyszałyśmy, że nas odprowadzi na biwak. Pokazałyśmy mu wcześniej nasze mapy, widziałyśmy jak mu zbladła mina i jak okrężnie odpowiada na pytania czy da się teraz tamtędy przejść. Pomyślałyśmy, że nas może sprawdza.

To, że z naszą rzeczywistością jest coś nie tak dotarło do mnie dopiero chwilę później. -Jose de la Fuente przedstawił się towarzyszący nam kuzyn Victora, a ja zamarłam. Przez moment miałam wrażenie, że Jose, który obiecał trzymać za nas kciuki wymyślił sposób jak się tu teleportować. Identyczne nazwisko i imię, którym nazywam go tylko ja (bo naprawdę to on jest Jose Antonio).

Tylko czy jakikolwiek facet podsyłałby komukolwiek swoją kopię? Hmm… mocno wątpliwe, myślałam słuchając jednocześnie wykładu Jose de la Fuente bis o mijanych roślinach i ziołach. -A gdyby was zabolał brzuch- wtrącił się na chwilkę Victor gniotąc w palcach okruszek zwęglonego patyka- zanim weźmiecie któreś ze swoich lekarstw zjedzcie to… węgiel zabarwił mu palce na czarno, a mi przypomniała się Lidka- gdyby krem od słońca nie wystarczał, wysmarujcie się sadzą- ostrzegała mnie przed samym wyjazdem.

I teraz wszystko stało się jasne. Upał, wyjątkowo łatwy autostop, nieziemsko uczynni panowie, którym z trudem wyperswadowałyśmy niesienie naszych plecaków, jadalne grzyby… Lidka bardzo cię proszę nie przesadź!- wysyłałam wiadomości w myślach wiedząc, że moja przyjaciółka ma w tej sprawie ustalone zdanie. Ma być bezpiecznie, wygodnie i ciepło… Zawsze wiedziałam, że życzenia się spełniają, ale żeby  z aż taką precyzją!

Victor i Jose zostawili nas już prawie w ciemności w dobrym biwakowym miejscu. Sami pobiegli dla rozgrzewki, nie mieli nawet ciepłych ubrań. Tu są bardzo zimne noce ostrzegł nas przed odejściem Jose i miał rację. Tuż przed świtem trawę pokrył chrupiący szron.

Share

Molina

Mam nadzieję, że Was nie rozczaruję, ale nie zwiedziłam Santiago. Z perspektywy lotniska (ogromny tłok), dworca kolejowego- dziwnego, bo pociąg o ile dobrze zrozumiałam odjeżdża stamtąd tylko raz dziennie, z labiryntu zagmatwanych terminali autobusowych,  w upale, w zaduchu ulicznych straganów po 14 tu godzinach lotu i dobie od wyjścia z domu, miałam ochotę  jak najszybciej uciec.  Jagoda nie protestowała, więc wsiadłyśmy do pierwszego z brzegu autobusu. Tłumaczenie, że tak, Molina si, ale caretera, spłynęło po nas nie zostawiając śladu i dopiero dwie godziny później, wytrzaśnięte z pojazdu na poboczu zakurzonej autostrady zrozumiałyśmy w czym rzecz. Do Moliny było stamtąd 2 km. Autobus odjechał główną szosą- słynną chilijską drogą numer 5- osią kraju. My ruszyłyśmy wzdłuż winnic i po chwili, może kilku minutach zabrała nas para starszych ludzi w pickupie. Nawet nie machnęłyśmy. Nie rozumiałyśmy ani słowa, więc wysadzili nas na Plaza- tuż pod informacją turystyczną. Tak poznałyśmy Ivanię. Mówiła świetnie po angielsku, a kiedy z naszych mętnych wyjaśnień padło imię Edgardo, zamiast tłumaczyć nam jak dojechać zadzwoniła- znali się. Edgardo po nas przyjechał. Nadal półprzytomne z niedospania, rozłożyłyśmy się w naszym pokoju, a rano wyjechałyśmy stopem do Radal Siete Tazas. Na Rancho Itahue odbywała się wtedy jakaś huczna impreza, a jedna z gości- górski przewodnik spytała czy mamy raki i linę. Liny oczywiście nie miałyśmy. Edgardo życzył nam powodzenia i pewnie z uprzejmości południowca dodał- gdybyście miały jakieś kłopoty wracajcie.

Po 10 ciu dniach wciśnięte wraz z plecakami w osobowy samochód, którym jechała 4-osobowa rodzina (wspaniała, jesteśmy jej bardzo wdzięczne), przez kurz polnej drogi, w resztkach zachodu zobaczyłyśmy drogowskaz Molina. Aż podskoczyłyśmy! Edgardo, którego prawie nie znałyśmy (a który nas przecież zaprosił!) i jego wielkie, gościnne Rancho Itahue wydały się nam nagle najbezpieczniejszym miejscem w Chile. Z powodu braków w hiszpańskim nie wytłumaczyłyśmy, że wysiadamy i jedziemy do Moliny autostopem. Samochód skręcił. Kierowca zamiast nas gdzieś zwyczajnie wysadzić nadłożył ze 150 km i odwiózł nas po nocy do Itahue.

Edgardo…? zapytałam w ciemność, kiedy ojciec rodziny, porządny człowiek stanął na podjeździe i nie był pewien czy ma otworzyć drzwi. Katja? spytał Edgardo, który zdążył już zapomnieć jak się nazywam.

Wysiadłyśmy, podziękowałyśmy dobrym ludziom. Edgardo ugotował coś na kolację. Bez mrugnięcia zjadłam makaron, który mi szkodzi. Od dwóch dni prawie nic nie jadłyśmy.

Zostałyśmy wtedy w Molinie do popołudnia. Jagoda musiała naprawić buty. Don Sebastian- miejscowy szewc wyrobił się z tym w 3 godziny. Dla pewności podeszwa została nie tylko przyklejona, ale i przyszyta.  W całej sprawie bardzo pomogła Ivania. Wróciłyśmy rozklekotanym autobusem (Molinę i Itahue dzieli 5 km), zamieniłyśmy z Edgardo kilka słów. Zostawiłyśmy wielki worek rzeczy. Raki, niepotrzebne ciepłe ciuchy… To musiało ważyć z 10 kg. Zanim się ogarnęłyśmy zrobiło się późno i Edgardo musiał nas podrzucić na przystanek.

Ostatni raz przyjechałyśmy do Moliny nocą. Minęło niecałe 10 dni. Uprzedziłyśmy zbyt późno, z trudem, prosząc przygodnego człowieka o możliwość skorzystania z whatsapp-a. Edgardo mruknął tylko coś, obudzony pytaniem o telefon taksówki i na wpół senny otworzył wrota, kiedy taksówkarz niedelikatnie zatrąbił. Padłyśmy. W pokoju obok miarowo chrapał Włoch.

Nie wiedziałyśmy jak się za to zamieszanie odwdzięczyć, więc na koniec zaprosiłyśmy Edgardo do restauracji. Znów wyszło nie tak jak chciałyśmy, bo miał jakiś ich bon rabatowy. Kiedy się żegnałam, dzień wcześniej niż wyjechała Jagoda, zapewniał, że nie zrobiłyśmy kłopotu. I najważniejsze, że nie zginęłyśmy w górach, bo to już mu to kiedyś ktoś zrobił…

Molina to spokojne, kolorowe miasteczko- świetny punkt wypadowy  w Radal Siete Tazas i na Condor Cirquit. Ivania -genialny doradca we wszystkich sprawach, a Rancho Itahue bezpieczne i gościnne miejsce noclegowe. To B&B, ale można negocjować. Potrzebujący mogą rozbić namiot (np przy basenie pod palmami, albo przy korcie). Edgardo mówi po angielsku, doradzi, uratuje, przechowa rzeczy. Gdybyście planowali powtórzyć nasze górskie trasy- zajrzyjcie tam. To przeciwieństwo nastawionych na zysk hosteli w turystycznych miejscach. Dla nas, wraz z całą Moliną było doświadczeniem prawdziwego Chile z jego gościnnością, życzliwością i luzem. Takie autentyczne, niekomercyjne miejsce.

Edgardo wielkie dzięki!

Edgardo, Rancho Itahue, Molinafacebook- Rancho Itahue, Molina Chile, tel (i whatsapp) : +569-991 88 169

Share
Translate »