Nocą ociepliło się. Spadł śnieg. Zwykle to nic fajnego, ale tym razem widząc świeży puch ucieszyliśmy się. Skoro śnieg to nie lód. Jeden kłopot z głowy. Mario też gryzł nocą problemem brakujących raków i rano długo opowiadał jakie mamy szczęście. Chyba rzeczywiście mieliśmy. Noc w bezpodłogowym namiotku zapamiętalibyśmy pewnie na długo, a tak wyspaliśmy się wygodnie w suchym i ciepłym. Aż żal było stamtąd odchodzić. Grzebaliśmy się i wyszliśmy późno. Nie wydaje mi się żeby droga z drugiej strony biwaku bezwzględnie wymagała raków, ale Mario miał miękkie, letnie buty, a takie na ewentualnym lodzie trzymałyby jeszcze mniej. Tak czy siak tym razem nam się upiekło i spokojnie szliśmy sobie przez pięknie ośnieżony las. Z K2 jest bardzo blisko do schroniska, zimą zamkniętego. Mijając je odbyliśmy poważną rozmowę. Musiałam kilkukrotnie potwierdzić, że rzeczywiście chcę iść dalej wzdłuż Apuane, i że jeśli znów się gdzieś zakopiemy to nie będzie to już wina Mario. Podzieliwszy się sprawiedliwie odpowiedzialnością ruszyliśmy po kopnym śniegu w górę -Podobna trasa jak nocą- myślałam, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że noc dla Mario- uzbrojonego w bardzo jasne latarki, przyzwyczajonego do ciemności speleologa i dla mnie to dwa różne światy. „Kloszard” od wielu godzin torujący szlak (w na pewno mokrych spodniach i butach) wzruszył mnie. Zrobiłam mu całą serię zdjęć. Śmieciowy worek na trupie plecaka, parasol, woreczki w butach… Po kilku krokach odkryłam, że zgubiłam mapę! Wróciłam szukałam wszędzie, wielokrotnie chodziliśmy w górę i w dół. Mapa znikła, nie było ani śladu, ani ryski w idealnie białym, nietkniętym puchu. Pojęcia nie mieliśmy gdzie mogła się zgubić i jak. Pewnie wypadła z torby, kiedy robiłam zdjęcia… W końcu ze świadomością, że jestem gapą (teraz ja musiałam powiedzieć -mea culpa) ruszyliśmy dalej przez śniegi bez mapy. Mario powiedział, że na tym odcinku nie ma problemu, i że może uda się kupić nową w Vinca. Generalnie bardzo się tą mapa nie przejął. Nie miał też kłopotów z orientacją, chociaż wydawał się bardziej ostrożny na eksponowanych, zawieszonych nad nie wiadomo czym fragmentach. Znów przeszliśmy tuż nad urwiskiem patrząc z lotu ptaka na kamieniołom. Teraz przy śniegu te rozkopane góry nie wyglądały źle, ale latem białe, wyprute z wnętrza ziemi marmury musiały bardzo razić. Nikt tam tym razem nie pracował. Było cicho, trochę bajkowo, bardzo spokojnie.
Trasa na Foce Giovo trawersuje stromy kamienisty stok, tuż poniżej granicy lasu. Zgubiliśmy ją tylko raz. Tym razem bez wahania wróciliśmy do poprzedniego znaku i pokręciliśmy się w kółko aż odkryliśmy gdzie jest kolejny. Wymagał lekkiego odkopania. Poza tym miejscem nie mieliśmy większych problemów. Szło nam się łatwiej i szybciej niż nocą.
Foce Giovo to szerokie siodło. Kiedy na nie wyszliśmy wisiała tam sucha mgła. Mario powiedział, że jest stąd piękny widok, a ponieważ bardzo było mi tego widoku żal zaproponowałam herbatę, mając nadzieję, że może chmura w tym czasie zniknie. Oprócz wina nie mieliśmy nic do picia, zimą nie ma dużych szans na wodę, a też przecież trzeba pić. Siedliśmy, wyjęłam palnik. Zanim stopiłam śnieg pojawiły się jakieś strzępki widoku, który później piękniał i piękniał.
-Fortunata, fortunata- powtarzał z przejęciem Mario ciesząc się, że to zobaczyłam. Szkoda mi było stamtąd odchodzić. Wydawało się, że Vinca jest bardzo blisko. Nie wiedziałam gdzie się zatrzymamy na noc, ale jakoś mnie to nie martwiło. Mając czas schodziliśmy wolniutko, obserwując rwące się na górach chmury. Trasa, którą wybrałam wcześniej obchodziła dolinę, trawersując schowany we mgle stok i zbocza Monte Sagro. Matheo zdecydowanie odradził nam ten odcinek, a ponieważ nie bardzo byłoby gdzie tam przenocować (jest schron, ale zamknięty na klucz), zejście do Vinca wcale mi nie przeszkadzało. To piękna droga. Wcale nie krótka. Szybko skończył się śnieg . Przez chwilę szliśmy przez zielone hale, potem pojawił się las i gąszcz kilkusetletnich kasztanów. Były też kępy iglastych, obcych, niepochodzących stąd drzew. Mario opowiadał mi o roślinach i skałach, szliśmy ostrożnie, bo te ostatnie były tu wyjątkowo śliskie. W zasadzie nie dało się po nich iść. Spróbowałam i wywinęłam salto (głupio, bo Mario mnie ostrzegł). Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam tak upiornych skał. Były jak masło. Tuż przed Vinca minął nas młody chłopak. Jedyna osoba, którą spotkaliśmy w górach od wielu dni. Mario pozdrowił go i pogadał. Chłopak zadzwonił gdzieś i okazało się, że znaleźliśmy nocleg. We wsi nie było ani hotelu ani schroniska, ale była szkoła dla leśników, która w jednej z sal miała wypełnioną piętrowymi łóżkami zbiorówkę. Klucze do niej trzymała mieszkająca tuż przy przystanku autobusowym Sonia. Mili państwo zaprowadzili nas do pustego budynku i zostawili samych. Nocleg kosztował tylko 10 Euro, śniadanie 2 ( ja go nie jadłam, wolałam swoje płatki). Znów mieliśmy bardzo dużo szczęścia. Spotykaliśmy wspaniałych ludzi, pogoda w niczym nam nie przeszkadzała, z nieba spadało nam i spanie, i jedzenie. W Vinca są trzy piekarnie i sklep (tuż przy przystanku). Nigdzie nie było mapy.
Wieczorem, kiedy Mario poszedł spać połaziłam trochę po wyludnionych uliczkach. Chmury znikły. Gwiaździste niebo, trzymał lekki mróz. W nieogrzewanej szkole było upiornie zimno. Nie byłoby pewnie aż tak źle gdybym nie wpadła na pomysł wchodzenia pod lodowaty prysznic. Rano Mario opowiedział, że zrobił ten sam błąd. To był nasz najzimniejszy nocleg.