Nocą padało. Jakaś część mnie, gdzieś równolegle ze snem zastanawiała się nad tym jak by to było w namiocie. Miałam tylko pałatkę, bez podłogi więc wylądowanie w bardzo prawdopodobnej kałuży nie byłoby specjalnie zabawne. Druga część mnie nie miała zamiaru się ruszać. Po co, skoro tak beznadziejnie leje… Przysypiałam, słuchałam plusków. Marco i Mario spali. W końcu pomyślałam, że wyjrzę. Może to jakieś akustyczne złudzenie, może coś tylko niewinnie skapuje z dachu. Kiedy wracałam (bo jednak nie skapywało) spotkałam przeciągającego się Marco. Ruszaliśmy się cichutko, z latarkami, bo Mario nadal mocno spał. Przyszedł kiedy jedliśmy śniadanie. Marco ubrał się pożegnał i zszedł do Arni, a ja siedziałam, patrzyłam przez okno na deszcz i zastanawiałam się czy aby się kiedykolwiek skończy. Mgła podnosiła się i opadała. Przez chwilkę zobaczyłam szczyty gór. Niewiele ponad nami zaczynał się śnieg. Tym razem się nie udało. Przyszła zima.
Koło 10-tej deszcz zmienił się w mżawkę. W kilka minut zdecydowałam się iść. Mario zaproponował, że mnie podrzuci na przełęcz. Ucieszyłam się, bo było już późno. Poczekałam aż pozamiata, ze zdziwieniem popatrzyłam jak wrzuca do jakiegoś ledwo się trzymającego plecaka dziwne rzeczy bez ładu i składu. Był trochę zakłopotany powiedział, że buty ma w samochodzie… Słuchałam jednym uchem niewiele rozumiejąc. Marco mówił dobrze po angielsku, a Mario tak jak się da.
Objuczeni, ja swoim plecakiem i peleryną, Mario workami śmieci, zeszliśmy do Arni i wsiedliśmy do malutkiego samochodu. Na podłodze pod moimi stopami był niezły śmietnik. -Jestem kloszardem- powiedział wtedy Mario pierwszy raz. Te słowa wracały podczas kolejnych dni jak refren.
Fiat Panda z trudem wdrapał się kawał po gliniastej drodze i ostatecznie utknął na granicy śniegu. W kłębach mgły pracowała tam jakaś koparka, droga prowadziła przez kamieniołom. Znów padało. Mario zaparkował, zarzucił niechlujnie spakowany plecak, włożył w buty worki foliowe. Dopiero teraz zorientowałam się, że idzie ze mną.- Jestem kloszardem- powtórzył raz jeszcze wsuwając plecak w śmieciowy worek. Kluczyki pod kamień, na ręce gumowe rękawiczki… Mario wystrzelił w górę i tyle go widziałam. Był bardzo szybki. – Idź dalej od ściany usłyszałam jeszcze-Kozy zrzucają na głowę różne rzeczy …
Na Paso Sella było przyjemnie biało. Z drogi zeszliśmy na zakopaną ścieżkę, a potem długo schodziliśmy przez pięknie ośnieżony las. Niżej śnieg znów przeszedł w deszcz, ale nadal było raczej biało niż szaro. Mario opowiadał mi o wszystkim mieszając angielskie, włoskie i nawet polskie słowa. Po kilku godzinach nauczyliśmy się rozumieć. Gdybym przeszła tamtędy sama, nie wiedziałabym że tę drogę ułożyła w czasie wojny armia (na potrzeby motorów na gąsienicach), że w zboczu obok są głębokie jaskinie zakończone jeziorem, z którego woda wypływa w Massa (Mario robił tam badania hydrologiczne, zapomniałam co wsypywał do wody… fluorek czegoś?). Nie wiedziałabym też o Via Vandelli- drodze zbudowanej z rozmachem w 18-tym wieku przez matematyka i mnicha Domenico Vandelli, który na koniec zrozpaczony niezadowoleniem zlecającej prace księżny Modeny z żalu popełnił samobójstwo. Nowoczesna na tamte czasy „szosa” (gruntowa i bardzo wąska) wdrapywała się na paso Tambura i nie za bardzo nadawała się do podróży karetą. Miała połączyć prowincję Emilia Romagna z portem Marina de Massa. Szliśmy jej fragmentem i poza kilkoma miejscami nadal była w niezłym stanie, pomimo braku zainteresowania i konserwacji. W lesie, już bardziej ociekającym niż przysypanym minęliśmy ruiny postawionego kiedyś na tej trasie schroniska. Troszkę dalej znów zaczęły się kamieniołomy. Z góry widzieliśmy pracujących w nich ludzi, na szczęście te, przez które przeszliśmy były nieczynne lub opuszczone. Koło 14-tej doszliśmy do schronu speleologów. Zajrzeliśmy na chwilkę (był otwarty), Mario długo gadał przez telefon z Marco, po czym oznajmił, że idziemy dalej. Zgodziłam się. Było ciepło, mieliśmy czas. Trasa była coraz bardziej zaśnieżona, spadła widoczność, znów lepił się do nas mokry śnieg. Na chwilkę pojaśniało tuż przed Paso Tambura. Po obu stronach grani pojawił się jakiś widok. Po naszej dalekie, ośnieżone Apeniny wśród gęstych chmur. Po drugiej- piękny, oświetlony resztką wieczornego światła Monte Sagro ponad morzem błękitnych obłoczków. Szliśmy szybko, było późno i z każdą minutą coraz mętniej i ciemniej. Ścieżka wyraźna, wykuta w skalach, eksponowana, ale wystarczająco szeroka. Nie martwiłam się, Mario był spokojny, a przecież wszystko tu dobrze znał. Myślałam, że idziemy do biwaku- zimowego schronu tuż ponad schroniskiem Nelo Conti, ale kiedy przechodziliśmy przez grań daleko we mgle zobaczyłam jakieś światełko. Nelo Conti było otwarte. Dla nas. Marco zadzwonił do Matheo, a ten chociaż chyba nie bardzo zadowolony zaczekał i nawet coś ugotował. Usiadł z nami jakby troszkę z przymusu. Trochę zbyt kurtuazyjna rozmowa, trochę przesolone jedzenie, Mario w gatkach szukający jakiś porzuconych ciuchów, za oknem mróz. Kiedy jedliśmy chmury znienacka opadły i znikły, a poniżej nas pojawiło się morze świateł- pas nadbrzeżnych miejscowości. Piękny, daleki jak widziany z samolotu, bogaty jak biżuteria.
Od czasu kiedy dwaj panowie rozpalili mi wieczorem ognień w schronisku Rossi, wpadłam w ciąg podających mnie sobie dalej znajomych (i nieznajomych). Nie miałam planów więc nie przeszkadzało mi to, chociaż czułam się tym lekko skrępowana. Nie potrzebowałam aż tyle luksusu.