Arizona Trail cz9- Superior

Świt był błękitny i chłodny. Szłam w cieniu i zauważyłam je dopiero z bardzo bliska. Kozy! Pewnie to samo stado, które mi umknęło wieczorem. Zdziwione moją obecnością, tak wcześnie rano zamarły w żlebie i nie mogąc się zdecydować uciekać w górę czy w dół patrzyły. Ja też stanęłam. Ostrożnie wyjęłam aparat. Kiedy potem w Superior pokazywałam te zdjęcia wszyscy byli zdziwieni. Kozy pokazały się tylko mi, a akurat tego dnia spotkałam mnóstwo ludzi.

Byłam już w słońcu, na wspaniałej poszarpanej grani, kiedy minęła mnie Holly. Pędziła, żeby do 12 kwietnia, kiedy kończył się urlop zdążyć dojść jak najdalej. Jej pośpiech uznałam za uzasadniony i ucieszyłam się potem czytając na facebooku, że dotarła aż do Wielkiego Kanionu i po miesiącu wróciła dokończyć szlak. Kolejny był Elliott, on pędził, bo chciał i mógł. Mnóstwo zapału, głowa nabita milami i uncjami. Nazywałam go w myślach Elrondem, bo było w nim coś elfiego. Szczere, bezinteresowne zdziwienie, wspaniały uśmiech. Z niewyjaśnionego powodu, chociaż on był szybki, a ja wolna spotykaliśmy się potem wielokrotnie i zawsze mnie to cieszyło.

Potem dwóch panów, przerażonych trudnością podejścia do zbiornika. Zatrzymywali się przy każdym z nas i ostrzegali żeby wybrać okrężne dojście. Sprawdziliśmy to dla zabawy z JR. Skręciłam w to niby takie trudne i dotarliśmy do wodopoju jednocześnie. Holly i Elliott wypełniali właśnie butelki. To był jedyny na szlaku kolektor deszczówki zbudowany na potrzeby hikerów. Woda przezroczysta, na oko czysta, z informacją żeby ją jednak filtrować.

Holly oznajmiła, że mija miasteczko, bo szkoda czasu. Elliott pognał obiecując uprzedzić o moim nadejściu Trail Angelkę z Superior, tę samą, której telefon dostałam przed kilku dniami. Widziałam go przez jakiś czas na zejściu na tle wspaniałych pomarańczowych skał. Zbiegałam z aparatem w dłoni czekając na idealny kadr- malutka ludzka sylwetka na tle kanionu i stanęłam jak wryta słysząc syk. Na środku ścieżki, w miejscu gdzie przez kilkoma minutami był Elliott, a wcześniej musiała też przejść Holly leżał rozwścieczony grzechotnik. Bliziutko, z półtora metra przede mną. Zwinięty i napięty jak sprężyna. Piękny. I tak naprawdę bardzo uprzejmy, przecież nie ostrzegałby mnie gdyby chciał gryźć. Zrobiłam zdjęcie i cofnęłam się o kolejny metr. Wąż nawet się nie poruszył. Syk nie ucichł. Było jasne, że to ja mam zejść mu z drogi. Powolutku ruszyłam łukiem przez kaktusy i wystraszył mnie kolejny grzechotnik, łepek z ruchliwym językiem, wystający spod kłębów uschłych opuncji wydał mi się nawet bardziej przerażający. Już nie fotografowałam, ruszyłam biegiem jak najdalej od tej pary… może przeszkodziłam im w pierwszej randce? Grzechotniki dopiero się budziły po zimie i jak dotąd słyszeliśmy tylko o jednym.

W międzyczasie Elliott znikł za granią i do wieczora nie spotkałam nikogo z naszych. Szlak wił się po spalonych zboczach, w miejscu zwęglonych kaktusów, wśród czarnych kikutów drzew kwitły jaskrawe niebieskie kwiaty, dopiero na zboczach Picketpost uratowała się pustynna roślinność. Gąszcz wspaniałych kaktusów, juki, agawy. Na horyzoncie szosa. Niepotrzebnie doszłam aż do niej. MJ miała potem problem żeby mnie odebrać, wszędzie wymalowano ciągłe linie, ja musiałam pokonać dwa kolczaste płoty żeby móc się dostać na asfalt, a wdrapałam się akurat nie tam gdzie stał (nieprawidłowo zaparkowany) jej samochód z anielskimi skrzydłami na drzwiach. Pojechałyśmy bezpośrednio do sklepu.

Maleńki domek był wypełniony hikerami, a mi- zapowiedzianej wcześniej przez Elliotta trafił się najlepszy pokój, oddzielny z wielkim podwójnym łóżkiem. Panowie spali na piętrowych w drugim. Dzieliliśmy łazienkę i pralkę. MJ zapraszała do wykąpania się w basenie z gorącą wodą (miała przygotowane kostiumy we wszystkich rozmiarach), ale skorzystali tylko Kanadyjczycy. Nad stołem, który też zajęliśmy wisiał grafik kogo skąd kiedy odebrać. Tej nocy czekaliśmy jeszcze na Anglika co pracował jako kierowca promu w Kanadzie. MJ przywiozła go późno, już po ciemku, poczęstowała wcześniej przygotowanym mięsem, a my razem zjadłyśmy sałatkę co ją upichciłam w międzyczasie. Dom był pełen pozostawianych przez kogoś rzeczy- resztek (cennego szlakowego) jedzenia, zakurzonych plecaków i butów, zapasów na wszelki wypadek.

MJ opowiadała, że została trail angelką przez przypadek. Siedziała w ogrodzie, drogą szedł zagubiony wędrowiec z rozprutym rozporkiem. Spytał czy gdzieś tu można kupić zamek. Akurat miała, wszyła. I tak się zaczęło.

Rano odwoziła nas na szlak na raty. Najpierw mnie i Put Put (która przyszła do nas rano z hotelu), ją na skrzyżowanie z polną drogą, mnie w kolczaste płoty na autostradzie. Już wiedziałam jak się przez nie przecisnąć, ale i tak się podrapałam.

Czułam się winna, że poprzedniego wieczoru nie zdążyłam sfotografować Picketpost- skały górującej nad Superior. Wieczór był kolorowy, nocując w mieście straciłam najpiękniejsze światło. Myślałam, że już się nie trafi okazja, ale czym dalej odchodziłam tym bardziej ta samotna, urwista góra wynurzała się sponad płaskowyżu i chociaż w dzień nie była kolorowa, i tak wydawała mi się piękna.

Share

Arizona trail cz8- Gila River

-Serio niedziela?- Jason, drobniejszy i bardziej objuczony ściągnął plecak i oparł go o wątły stoliczek. Van Gogh przywlókł się chwilę później.  -No tak- powiedziałam- a on dla pewności sprawdził w telefonie. – To obejdę wokół, może jest gdzieś wejście? Płot miał 2 metry wysokości, z wierzchu oplatał go drut kolczasty i był bezlitośnie szczelny. Z odległości zaledwie kilku metrów widzieliśmy potrzebne nam gniazdko, podobno chętnie udostępniane wędrowcom. Tylko nie w niedzielę. Równie nieosiągalny był kubeł na śmieci, za to wodę wyprowadzono na zewnątrz. Przyszłam kilkanaście minut wcześniej i zdążyłam już wyprodukować kałużę- umyłam włosy.  Panowie zastanawiali się czy nie pojechać do Kearny. Podobno jeśli zamówi się pizzę dostarczą ją do tego właśnie stolika, lub przyjadą  i podrzucą do miasta. Nie chciało nam się tego sprawdzać.

-Po co ci tyle wody?- jęknął Jason kiedy napełniłam wszystkie butelki- przecież szlak biegnie dalej wzdłuż rzeki -pójdę w krzaki i się wykąpię, widziałeś jaki kolor ma rzeka? Trzymajcie kciuki żebym znalazła kubeł na śmieci- Jason rozejrzał się po chaszczach bezradnie. Firma drogowa, z której uprzejmości właśnie korzystaliśmy zajmowała jedyny budynek w okolicy, ale widziałam skrzynki na listy więc miałam nadzieję, że coś gdzieś znajdę. I faktycznie za rzeką stał domek. Już z daleka wypatrzyłam na tarasie dwie starsze panie. Wchodzenie na prywatny teren w Arizonie to ryzyko, więc wydarłam się „dzień dobry” z drogi. -Nie, skąd- żegnały mnie- dobrze, że spytałaś, są tacy co po prostu wrzucają w krzaki. Jeszcze  przez jakiś czas ciągnął się za mną zapach kiełbasek z grilla i tytoniu, jakby fajkowego. 

Zdążyłam wylać na siebie 2 litry wody zanim nadleciała burzowa chmura i nawet przez chwilę troszkę zmarzłam. Kiedy nadeszli Jason z Van Goghiem byłam już kompletnie ubrana, wiązałam buty. Szlak chociaż wzdłuż rzeki nie był płaski, do wody nie było dostępu. Niebo ściemniało. Za naszymi plecami błyskało i grzmiało. Kanadyjczycy ubrani w przeciwdeszczowe pobiegli szukać miejsca na namiot, z naprzeciwka przeleciał facet rozebrany do samych slipek, ale nie rozpadało się na tyle żeby mi się chciało myśleć czy lepiej się rozebrać czy ubrać. Nie śpieszyłam się też, bo widok deszczu na pustyni to rzadkość. Od dawna brakowało mi poszarpanych chmur, zmiennego światła. 

Kiedy znów trafiłam na chłopaków ich namiot już stał. Wybrali nie najgorsze miejsce, prawdopodobnie nie dopadłaby ich tam flash flood- której wszyscy się oczywiście baliśmy. Machali do mnie, że też się zmieszczę, ale było jeszcze wcześnie, więc szłam aż do upatrzonej przełączki, która była absolutnie bezpieczna. Burza z pewnością miała ubaw, bo zawróciła (błyskając tęczą) i nas ominęła. 

Ranek śliczny jak zwykle, teren przepiękny, jedno z najciekawszych miejsc które widziałam tej wiosny. Bujna kwitnąca roślinność, wspaniałe skały. Z wodą tak sobie. Musiałam nabrać z rzeki. Część od razu ugotowałam (po wcześniejszym przefiltrowaniu), do części też przefiltrowanej wrzuciłam tabletki. Dopiero odchodząc zauważyłam zatopioną przy brzegu krowią czaszkę.

Za znakiem „najniższy punkt na AZT” szlak odbiegł od Gila River. Na granicy obszaru chronionego (Tonto National Forest) stała tablica z informacją żeby otrzepać siebie i ewentualne psy z obcych nasion, które mogłyby zachwiać delikatną równowagą. Potem robiło się coraz piękniej. Aż do nocy szłam zapatrzona w skalne turnie, w kwiatach po kolana. Pod wieczór przebiegło mi przed nosem stado lokalnych kóz z rogami skręconymi jak muszle ślimaka. Biwakowałam pięknie na łasze piachu używanej pewnie regularnie przez wędrowców, otoczonej bujną roślinnością i porytej norami gryzoni. 

Share
Translate »