Uczucie świeżości trwało jakieś 5 minut, ale wmawiałam sobie, że było warto. Szlak wspinał się łagodnie, nie było nawet cienia przewiewu i dopiero tuż przed nocą zrobiło się odrobinę chłodniej. Używałam aplikacji FarOut, przeczekując skwar przejrzałam ostatnie komentarze i znalazłam oznaczone miejsce biwakowe. Gryzło mnie czemuż to ktoś się nim tak zachwycał, dopóki go nie zobaczyłam. Na stromym stoku z widokiem na Antelope Pic była półka. Malutka, w sam raz na jednoosobowy namiot (plus kilka prawie suchych krowich placków…).
Było późno, gotowałam swoją codzienna zupę leżąc, cichutko. I tuż obok, może z 5 metrów poniżej namiotu usiadł orzeł. Był lśniący, brązowo beżowy, miał wspaniały wygięty czarny dziób. Wiatr, który się zerwał jak zwykle po zmroku marszczył mu czuprynę. Nadleciał z dołu, stok był stromy i chyba mnie nie zauważył, a przynajmniej nie zauważył od razu. Kiedy się zorientował, łypnął okiem (udając, że mnie nadal nie widzi). Duma nie pozwalała mu pewnie odlecieć, więc jak gdyby nigdy nic patrzył w dół, gdzie być może mogły się pojawić myszy, czy królik- jego myszy i jego królik. Nie mój. Sfotografowałabym go, ale trzymałam garnek. I chociaż teraz tamta zupa nie ma już żadnego znaczenia, a zdjęcie pewnie by miało, wtedy wydawało mi się że zupa jest ważna, i że ważna jest grzeczność wobec ptaka. Wlazłam do jego domu, niezapraszana i jedyne co mogłam to się nie narzucać. To była chwila, 3 może 4 minuty. Na tyle długo, że zdrętwiała mi ręka. Orzeł rozejrzał się ostatni raz, łypnął na mnie, tym razem już bez udawania, podniósł skrzydło, wiatr lekko rozcapierzył lotki i ten duży i pewnie ciężki ptak oderwał się od ziemi bezszelestnie i łukiem opadł w dolinę.
Noc była ciepła, świt równie piękny jak zmierzch. Schodząc bez opamiętania fotografowałam kaktusy pod światło. Aż zbielało i jak co dzień rozjarzyło się bezlitośnie wbijając w ziemię delikatne odcienie i wszystko mi płaszcząc. Trudno fotografować Arizonę w dzień. Wszystko trudno, pod tym palącym słońcem.
Miałam za mało wody. To też wina komentarza w aplikacji. Ktoś dosłownie przed chwilą wpisał, że w schowku jest 10 pełnych butelek. 10 galonów… I to była prawda, z tym że wszystkie były prywatne. Oglądałam je kolejno nie dowierzając. Na każdej napisano flamastrem „prywatne, publiczne od połowy kwietnia”- za miesiąc. A został mi litr, tyle co nic, kolejna porządna woda za 14 mil. Wydzielałam sobie tę resztkę po łyku, a upał rósł.
Musiałam zboczyć do oznaczonego na mapie krowiego bajora. Też miało swój komentarz w FarOut, ktoś pisał, że nigdy by nie wypił, gdyby nie musiał, i że wrzucił do błota ciężki pień żeby można było sięgnąć trochę głębiej. Najpierw zatrzymało mnie ogrodzenie, zamknięte na pętlę z drutu, tak ciasną, że w żaden sposób nie umiałam jej zdjąć. Siłowałam się okropnie, szarpałam i spociłam jak mops, ale ani drgnęła. Podniosłam ją podważając drut trzonkiem kijka (jak dźwignią) milimetr po milimetrze. Zostały na nim oczywiście ślady. Nad stawkiem stała zardzewiała cysterna, próbowałam się do niej dostać, tracąc czas. Nie było innej wody niż ta z błota… Brązowa, nieprzezroczysta, usiana licznymi sfermentowanymi plackami, podeptana dziesiątkami racic. Straszna. Kiedy dzień później myłam po niej filtr wyciek był zielony jak świeża trawa. Ale to co udało mi się przefiltrować, doprawione chlorową tabletką nie zaszkodziło mi. Było obrzydliwe, bo pamiętałam co to, smakowało neutralnie jak z basenu. Kiedy to sączyłam bez przyjemności, pod krzakiem minął mnie chłopak z 4 pełnymi butelkami. Bogacz.
Pod wieczór znalazłam lepszy wodopój- pierwszy przeznaczony dla dzikich stworzeń. Trafiałam na takie potem regularnie. Zbiorniki zasilał deszcz zbierany przez duże blaszane płyty. Nad taflą krążyły tabuny os, w krzakach schroniły się ptaki, pewnie je wystraszyłam podchodząc, na blasze leżał kościotrup zajączka ogryziony do białości i zupełnie nietknięty ogonek- puszysty i długi, i potem zastanawiałam się czy to jednak nie była wiewiórka. Na to wszystko patrzyła kamera.
Kończyłam wypełniać ostatnią butelkę kiedy podszedł Van Gogh- jeden z pary Kanadyjczyków, których regularnie mijałam. Nie wiedziałam wtedy, że nie filtrują wody i zdziwiłam się, że narzekał na jej czystość. W porównaniu z tym co wypiłam rano była idealna! Lekko oczywiście zielona, lekko zmętniała.
Do wieczora minęłam chłopaków i rozbiłam namiot na miejscu z dalekim widokiem. Opłacało się, bo słońce zaszło kolorowo i wzeszło też bardzo ładnie. Kilka mil dalej trafiłam na wiązkę baniaków z wodą, parę było pełnych, ale nadal miałam wielki zapas więc je zostawiłam następcom.
Grań, która ciągnęła się ponad Kearny była jednym z najładniejszych miejsc na szlaku. Czasem na horyzoncie widziałam którąś z pobliskich kopalni miedzi, minął mnie rowerzysta, i zatrzymała mnie czarna dziewczyna. Cristal fotografowała się z każdym z przechodniów, nie zrozumiałam po co, ale wydało mi się to dość zabawne. Była jedyną czarną osobą, jaką spotkałam na szlaku. I też poza nim. Odchodząc dała mi numer telefonu do trail angelki w Superior. Zapisałam na wszelki wypadek. Gila była szybka i mętna, jakby jeszcze wiosenna. Szlak przekroczył ją pieszym mostem i wyszedł na rozgrzaną asfaltową szosę. Przypomniało mi się, że dzisiaj niedziela.