Arizona Trail cz7- Tortilla Mountains- Gila River

Uczucie świeżości trwało jakieś 5 minut, ale wmawiałam sobie, że było warto. Szlak wspinał się łagodnie, nie było nawet cienia przewiewu i dopiero tuż przed nocą zrobiło się odrobinę chłodniej. Używałam aplikacji FarOut, przeczekując skwar przejrzałam ostatnie komentarze i znalazłam oznaczone miejsce biwakowe. Gryzło mnie czemuż to ktoś się nim tak zachwycał, dopóki go nie zobaczyłam. Na stromym stoku z widokiem na Antelope Pic była półka. Malutka, w sam raz na jednoosobowy namiot (plus kilka prawie suchych krowich placków…).

Było późno, gotowałam swoją codzienna zupę leżąc, cichutko. I tuż obok, może z 5 metrów poniżej namiotu usiadł orzeł. Był lśniący, brązowo beżowy, miał wspaniały wygięty czarny dziób. Wiatr, który się zerwał jak zwykle po zmroku marszczył mu czuprynę. Nadleciał z dołu, stok był stromy i chyba mnie nie zauważył, a przynajmniej nie zauważył od razu. Kiedy się zorientował, łypnął okiem (udając, że mnie nadal nie widzi). Duma nie pozwalała mu pewnie odlecieć, więc jak gdyby nigdy nic patrzył w dół, gdzie być może mogły się pojawić myszy, czy królik- jego myszy i jego królik. Nie mój. Sfotografowałabym go, ale trzymałam garnek. I chociaż teraz tamta zupa nie ma już żadnego znaczenia, a zdjęcie pewnie by miało, wtedy wydawało mi się że zupa jest ważna, i że ważna jest grzeczność wobec ptaka. Wlazłam do jego domu, niezapraszana i jedyne co mogłam to się nie narzucać. To była chwila, 3 może 4 minuty. Na tyle długo, że zdrętwiała mi ręka. Orzeł rozejrzał się ostatni raz, łypnął na mnie, tym razem już bez udawania, podniósł skrzydło, wiatr lekko rozcapierzył lotki i ten duży i pewnie ciężki ptak oderwał się od ziemi bezszelestnie i łukiem opadł w dolinę.

Noc była ciepła, świt równie piękny jak zmierzch. Schodząc bez opamiętania fotografowałam kaktusy pod światło. Aż zbielało i jak co dzień rozjarzyło się bezlitośnie wbijając w ziemię delikatne odcienie i wszystko mi płaszcząc. Trudno fotografować Arizonę w dzień. Wszystko trudno, pod tym palącym słońcem.

Miałam za mało wody. To też wina komentarza w aplikacji. Ktoś dosłownie przed chwilą wpisał, że w schowku jest 10 pełnych butelek. 10 galonów… I to była prawda, z tym że wszystkie były prywatne. Oglądałam je kolejno nie dowierzając. Na każdej napisano flamastrem „prywatne, publiczne od połowy kwietnia”- za miesiąc. A został mi litr, tyle co nic, kolejna porządna woda za 14 mil. Wydzielałam sobie tę resztkę po łyku, a upał rósł.

Musiałam zboczyć do oznaczonego na mapie krowiego bajora. Też miało swój komentarz w FarOut, ktoś pisał, że nigdy by nie wypił, gdyby nie musiał, i że wrzucił do błota ciężki pień żeby można było sięgnąć trochę głębiej. Najpierw zatrzymało mnie ogrodzenie, zamknięte na pętlę z drutu, tak ciasną, że w żaden sposób nie umiałam jej zdjąć. Siłowałam się okropnie, szarpałam i spociłam jak mops, ale ani drgnęła. Podniosłam ją podważając drut trzonkiem kijka (jak dźwignią) milimetr po milimetrze. Zostały na nim oczywiście ślady. Nad stawkiem stała zardzewiała cysterna, próbowałam się do niej dostać, tracąc czas. Nie było innej wody niż ta z błota… Brązowa, nieprzezroczysta, usiana licznymi sfermentowanymi plackami, podeptana dziesiątkami racic. Straszna. Kiedy dzień później myłam po niej filtr wyciek był zielony jak świeża trawa. Ale to co udało mi się przefiltrować, doprawione chlorową tabletką nie zaszkodziło mi. Było obrzydliwe, bo pamiętałam co to, smakowało neutralnie jak z basenu. Kiedy to sączyłam bez przyjemności, pod krzakiem minął mnie chłopak z 4 pełnymi butelkami. Bogacz.

Pod wieczór znalazłam lepszy wodopój- pierwszy przeznaczony dla dzikich stworzeń. Trafiałam na takie potem regularnie. Zbiorniki zasilał deszcz zbierany przez duże blaszane płyty. Nad taflą krążyły tabuny os, w krzakach schroniły się ptaki, pewnie je wystraszyłam podchodząc, na blasze leżał kościotrup zajączka ogryziony do białości i zupełnie nietknięty ogonek- puszysty i długi, i potem zastanawiałam się czy to jednak nie była wiewiórka. Na to wszystko patrzyła kamera.

Kończyłam wypełniać ostatnią butelkę kiedy podszedł Van Gogh- jeden z pary Kanadyjczyków, których regularnie mijałam. Nie wiedziałam wtedy, że nie filtrują wody i zdziwiłam się, że narzekał na jej czystość. W porównaniu z tym co wypiłam rano była idealna! Lekko oczywiście zielona, lekko zmętniała.

Do wieczora minęłam chłopaków i rozbiłam namiot na miejscu z dalekim widokiem. Opłacało się, bo słońce zaszło kolorowo i wzeszło też bardzo ładnie. Kilka mil dalej trafiłam na wiązkę baniaków z wodą, parę było pełnych, ale nadal miałam wielki zapas więc je zostawiłam następcom.

Grań, która ciągnęła się ponad Kearny była jednym z najładniejszych miejsc na szlaku. Czasem na horyzoncie widziałam którąś z pobliskich kopalni miedzi, minął mnie rowerzysta, i zatrzymała mnie czarna dziewczyna. Cristal fotografowała się z każdym z przechodniów, nie zrozumiałam po co, ale wydało mi się to dość zabawne. Była jedyną czarną osobą, jaką spotkałam na szlaku. I też poza nim. Odchodząc dała mi numer telefonu do trail angelki w Superior. Zapisałam na wszelki wypadek. Gila była szybka i mętna, jakby jeszcze wiosenna. Szlak przekroczył ją pieszym mostem i wyszedł na rozgrzaną asfaltową szosę. Przypomniało mi się, że dzisiaj niedziela.

Share

Arizona Trail cz6 Mount Lemmon-Oracle-Tortilla Mountains

Ashley miała polskie nazwisko. Polskie lub ukraińskie- tak podejrzewała i kiedy rozpoznała mój akcent zaprosiła mnie na śniadanie. Poprosiłam żeby się podpisała, wymowa nie przypominała niczego z naszej strony świata, pisownia wydała mi się oczywista- polskie, bo zawierało „sz”. Pamiętam je, po powrocie sprawdziłam skąd może być. Chciałam napisać o moich badaniach Ashley, prosiła żebym to koniecznie zrobiła, ale karteczka z jej telefonem i emailem zamokła i wszystko się rozmazało. Pamiętam że pijąc kawę na jej tarasie myślałam żeby ją sfotografować, ale obie byłyśmy zaaferowane i zapomniałam.

Mieszkała w drewnianym domku, tymczasowo. Pracowała w biurze architektonicznym, które stawiało obok więcej takich domów. Śpieszyła się do pracy i po jej odejściu zostałam na tarasie sama. Z kawą, wodą, elektrolitami na zapas, z owsianką i wstępnie przygotowanym obiadem (zalanym wrzątkiem w moim pudełeczku). Posiedziałam jeszcze z pół godziny, bo ładowała mi się bateria. Ulice były nadal puste, sklep zamknięty kiedy przeskoczyłam przez barierkę i ruszyłam na grań Oracle. Przez kilkanaście kilometrów nie spotkałam nikogo, oprócz dwóch starszych panów na początku, którzy nie wiedzieć czemu wzięli mnie za studentkę i musiałam zdjąć kapelusz i wylegitymować się ewidentną siwizną.

Wiało, było przyjemnie chłodno. Widoki wspaniałe, ścieżka pozarastana łanami złotych traw, błękitnymi agawami i kępami nieznanych mi roślin podobnych do juk czy kordylin, podobało mi się tam bardzo. Niosłam ponad 4 litry wody (wiedziałam, że na grani jej nie ma) więc nawet nie musiałam się śpieszyć. Nie musiałam też zbaczać na rancho gdzie była możliwość noclegu i łazienka (a w niej wodopój). Myślałam czy by nie zajrzeć wyłącznie z powodu zagubionych poprzedniego dnia kolegów… może tam byli? Ale było pod górę, a byłam już trochę zmęczona, więc siłą rozpędu zeszłam jeszcze kilka kilometrów na pustynię płaską z góry, a pofalowaną jak zawsze dotąd. Dalej leżała szeroka dolina, a za nią wspaniałe góry. Wieczór malował je na wszystkie kolory i nawet trudno mi było ocenić czy bardziej podobał mi się ognisty pomarańcz czy delikatne pastelowe róże, czy może blady niebieski już po zmierzchu.

Zatrzymałam się na biwak bardzo późno, noc była księżycowa i w zasadzie przez cały czas jasno. Namiot przezroczysty, ciężko zasnąć. Nad ranem gdzieś bardzo blisko wyły kojoty. Widziałam nawet jednego tuż po świcie. Spotkałam też kilka zajączków, mnóstwo ptaków. Słońce wzeszło za pięknym murem gór i rozmazały się w półprzezroczystej mgiełce. Teraz ożył krajobraz za mną. Czerwienie, róże. Niby płasko, niby blisko szosy, a tak pięknie. Ze dwie mile przed skrzyżowaniem z drogą stał stolik z wodą dla hikerów.

Pod szosą tunel, po drugiej stronie parking i dość szybko udało mi się złapać stopa. Starszy Meksykanin ze złotym łańcuchem na szyi nie bardzo zrozumiał dokąd jadę i zatrzymał się trochę za daleko i trochę za późno dla mnie. Już zapomniałam, że mężczyźni bywają natarczywi, i może bym się nawet wystraszyła gdyby nie był taki stary i taki mały.

Kolejny samochód prowadził równie niski budowlaniec, Edi, też Meksykanin. Ten z kolei bardzo sympatyczny. Tworzył skalne ogródki, pokazywał te które były jego dziełem i na pożegnanie uścisnął mi rękę. Pomyślałam, że to bardzo uprzejme, bo myłam ją nie wiadomo kiedy… po kilku dniach odkryłam na dłoni małe kurzajki, nie wiedziałam złapane, w którymś z tych samochodów, czy na poczcie, gdzie dotykałam ołówka… Szczęśliwie same zeszły.

Zrobiłam szybkie zakupy w Dollar General (wbrew pozorom to wcale nie taki zły sklep), zjadłam jajka na twardo na stacji benzynowej i odebrałam swoją paczkę z poczty. Przy okienku była szlakowa książka, tuż przede mną wpisał się Sam. Rozejrzałam się nawet po okolicy, ale nikogo nie widziałam. Hikerzy siedzieli ponoć w jakiejś kawiarni. Nie miałam ochoty jej szukać. Spróbowałam tylko znaleźć wodę i kiedy walczyłam z jakimś nieczynnym kranem zatrzymał się koło mnie pickup. DD- trail angelka z Oracle przejeżdżała i chciała spytać jak mi idzie. Miała polskie korzenie i po kilku minutach rozmowy zaproponowała, że mnie odwiezie na szlak. To było 6 mil, przejechałam je na pace jej samochodu. Zatrzymałyśmy się po drodze w przydrożnym barze nabrać wody. Była zdziwiona, że wysiadam już na parkingu, tam gdzie łapałam stopa, bo innych podwoziła kilka mil dalej. Rzeczywiście docierała tam szutrowa droga, była skrzynka (zostawiłam w niej puszkę z tuńczykiem- bezmyślnie sama włożyłam do paczki taką bez otwarcia, a otwieracza oczywiście nie miałam).

Była trzecia i do nocy przeszłam kawał drogi przez Tortilla Mountains- łagodne, porośnięte pięknie kaktusami i kolorowe pagórki. Podobno były w nich kiedyś kopalnie, po ich zamknięciu teren przywrócono do poprzedniego stanu, tak skutecznie, że teraz niczego nie widać. Jedyna pozostała ruina to Tiger mine- to do niej prowadziła szutrowa droga. Już prawie po ciemku znalazłam wspaniałe miejsce na biwak- piaszczysty pagórek wolny od kaktusów. Prawie wolny, bo i tak zaatakowała mnie jumping cholla. Byłam zdziwiona jak strasznie trudno odczepić ją od ciała. Czym bardziej się ciągnęło tym mocniej wbijała się jej druga strona. Masakra.

Księżyc w pełni, bardzo długo utrzymało się różowe światło i podobnie wspaniały był wschód. Ścieżka puściutka, spotkałam tylko samotną krowę, roślinność wspaniała. Z grani, która ciągnęła się wysoko ponad Kearny były cudowne widoki. Denerwował mnie tylko brak wody…, 4 litry, uzupełnione raz w krowim zbiorniku już mi się prawie skończyły, a upał rósł. Szlak opadł w kierunku piaszczystej doliny na mapie opisanej jako „wash”. Gdzieś tam powinien być kolejny zbiornik z wodą, ale że nie na szlaku szukałam go długo i nałapałam przy tym mnóstwo kaktusów, pozaczepiały się za plecak, za łydki. Strasznie trudno było się ich pozbyć. Zbiornik był pełen, z drabiny mogłam zaczerpnąć wody nawet garnkiem (poprzednio użyłam przywiązanej do kijka butelki -stała obok), wypiłam tyle ile się dało i przeczekałam tam najgorszy upał. Nie na wiele mi to pomogło. Arizona Trail wlókł się długo piaszczystą drogą, teren był płaski prawie nie wiało. Znów spotkałam tylko krowy (dwie) oblepione fragmentami jumping cholla- biedactwa. Tym bardziej ucieszył mnie kolejny zbiornik. Wypełniony po sam brzeg- z rury stale dolewała się świeża woda, niski, tak że wystarczyło stanąć na palcach i z odrobinką cienia, akurat w największym błocie. Pomyślałam, że skoro od tak dawna jestem sama, a wody najwyraźniej dostatek nikomu nie zrobi różnicy jak się umyję. Zrzuciłam ubranie, nabrałam garnek i jeszcze dużą butelkę i wylałam to powoli na siebie. Co za ulga!

Share
Translate »