Popołudnie było bardzo gorące. Wiedziałam o nadchodzącej fali upałów, ale nie udało mi się uniknąć zejścia. Nie przyśpieszyłam (jak miała zamiar zrobić Snack Pack), nie dotarłam na kamping przed nocą. Wlokłam się noga za nogą dusząc mdłości i z każdym metrem czułam się coraz gorzej. Widok na jezioro pojawiał się coraz częściej. Za nim piętrzył się wspaniały mur gór. W strumyku pojawiała się zimna woda, siadałam w cieniu, ochlapywałam się, dużo piłam. Było mi wszystko jedno. Po zmroku, bez żalu rozbiłam namiot na górce kilkaset metrów ponad taflą jeziora. Patrzyłam jak latają nad nim małe samoloty, jak duże, lecące pewnie do Phoenix tną niebo w regularne plasterki, w niepojęty sposób powiązane z lasem kaktusów jakby z nich wyrastały. Wieczór był błękitny i ciepły, ranek różowy, chłodny, bardzo cichy. Marina Roosevelt, wbrew moim wyobrażeniom okazała się pusta, wyludniona. Restauracja zamknięta, miejsce gdzie spodziewałam się odebrać paczkę też, chociaż stało przy nim kilka samochodów. Dopiero po godzinie wpadłam na pomysł żeby zapukać w okno. Otworzyła mi parkowa strażniczka w mundurze i orzekła, że to nie tu. Napis na budynku jednoznacznie oznajmiał: Visitors Centre, ale drzwi do opiewanej w komentarzach na FarOut toalety z podobno darmowym prysznicem zdobiła kłódka. Drugie też ani drgnęły. Rozczarowana poczekałam aż otworzą restaurację. Ona też miała Visitors Centre, za kontuarem piętrzyła się sterta paczek, ale moje nazwisko wywołało konsternację. -Nie… niemożliwe, takiego czegoś na pewno tu nie ma… Gdybym nazywała się Grzegorz Brzęczyszczykiewicz nie byłoby chyba wcale gorzej. Próbowałam napisać, próbowałam dużymi literami i drukiem. Kobieta obiecała, że poszuka, ale jest pewna, że nie widziała. Zamówiłam śniadanie, nie było żadnego wyboru- jedno danie, jajka. Udało mi się uprosić, że gotowane nie smażone. Frytki, boczek- nie mieli niczego w zamian. Starałam się jeść, nie wybrzydzać. Do sklepu było stamtąd przynajmniej 6 dni. Moje zapasy prawie wykończone. Coś tam wygrzebałam w hikerskim boksie, który tu akurat był wypasiony – zajmował całą altankę. Zabrałam paczkę quinoa, orzechy (niestety takie, które najmniej lubię brazylijskie- sam tłuszcz). Rozważałam na jak długo to wystarczy kiedy recepcjonistka zamachała. Paczka jednak wcale nie zginęła. Byłam uratowana.
Po chłodnym ranku nie zostało nawet wspomnienie. Powietrze drżało, szlak na oko biegnący wzdłuż jeziora wspinał się nieustannie w górę i w dół, a mój żołądek wariował. Kiedy przecinałam szosę żeby ostatecznie odejść od wybrzeża czułam się słaba jak flak, miałam za mało wody, a plecak załadowany paczką i zdobyczami (szkoda mi je było odłożyć) ciążył i wbijał mnie w grunt. Ten fragment Arizona Trail uchodzi za najbardziej upiorny. Wielkie podejście, do tego upał i sucho. Nie wiem na co liczyłam brnąc w górę. Mapa nie pokazywała żadnego źródła, z wysokością nie robiło się wcale chłodniej. Wieczór zastał mnie na wypłaszczeniu, z którego opadała gruntowa droga. kilkaset metrów niżej za garbem, w bok od szlaku zobaczyłam zbiornik na deszczówkę dla dzikich zwierząt- duże płyty z falistej blachy. Zostawiłam plecak i zeszłam, a po obiedzie powtórzyłam to jeszcze raz. Chciałam mieć wszystkie butelki pełne na rano.
Noc była chłodna i wietrzna. Księżyc w pełni. W namiocie jasno, prawie jak w dzień. Musiało być jeszcze z godzinę do świtu kiedy obudził mnie szelest tuż przy głowie. Przez półprzezroczysty materiał rozświetlony księżycowym blaskiem zobaczyłam poruszający się cień. Zwierzę wielkości kota, trochę niższe i bardziej przysadziste, pewnie zwabił je zapach jedzenia, to znalezione nie było szczelnie zamknięte, opakowań dotykało wiele rąk, pewnie nieumytych. -Spadaj!- krzyknęłam odruchowo i pacnęłam ręką w napięty tropik. Zwierzak odskoczył. Już bym zasnęła kiedy zaniepokoił mnie smród. Siknął na namiot! Wystraszona (a co jeśli to był skunks!) wyskoczyłam i wylałam na ściankę całą wodę. Zapach osłabł, ale na pewno nie znikł.
Powtórzyłam mycie w najbliższym strumyku, namiot był suchy kiedy nadeszli Jason i Van Gogh. -Prawie nie czuć-pocieszyli mnie, ale jednak usiedli trochę dalej. Na wszelki wypadek wywiesiłam śmierdzące miejsce poza plecak niech się wietrzy i ruszyłam podziwiać Four Picks- ponoć jedno z najpiękniejszych miejsc Arizona Trail. Pewnie podobało by mi się bardziej gdyby nie brzuch. Zapach tropiku nie łagodził mdłości, upał dobijał, szlak trawersował porośnięte zbocza i nie było nawet śladu przewiewu. Dopiero pod wieczór odsłonił się widok na jezioro i poczułam się troszkę lepiej. Przed wodospadem, o którym opowiadali Kanadyjczycy (i naprawdę był tam wodospad!) znalazłam spore miejsce na biwak. Wysprzątane i pewnie często w użyciu. Wcisnęłam swój mikro namiocik na brzegu przeczuwając, że może ktoś jeszcze nadejdzie. Byłam tego dnia tak powolna, marzyłam że może w końcu pojawi się dawno temu zgubiona grupa… Już leżałam kiedy usłyszałam marszowe tupanie Mary.
-Dalej już nie ma miejsca- wychyliłam się. Więc wróciła. Jej namiot był duży, w kształcie iglo z przedsionkiem. Przez sen słyszałam skrobanie łyżką po garnku. Rano zamieniłyśmy tylko kilka słów. Mieszkała we Flagstaff, ruszyła z Meksyku dzień przede mną i ku swojemu rozczarowaniu okazała się ode mnie młodsza. O kilka miesięcy, ale to odbierało jej to tytuł najstarszej- jak zrozumiałam najstarszej osoby jaką spotkała tej wiosny. Hmm, ja też byłam tym mocno zdziwiona. Nigdy nie myślałam o sobie jak o kimś starszym, nie oceniałam wieku, nie porównywałam swojego z innymi… Nawet gorzej… czułam się młoda!