Armenia pieszo cz12 Góry Gegamskie

Szreń, lód, słońce znacznie zimniejsze niż wczoraj, w dolinie. Brak wody. -Roztopmy, mamy mnóstwo gazu – proponowałam co jakiś czas Jose, ale nie chciał. Nawigacja pokazywała kilka źródeł. Zaliczaliśmy te miejsca po kolei bez skutku. Wszystko zmarznięte, jeziora skute lodem. Zrobiłam błąd nie próbując nabrać wody w jednym, które minęliśmy całkiem blisko, może z kilometr. Z góry widzieliśmy potem niezamarznięte miejsce, ale wtedy już nam się nie chciało wracać. -Twoja wina- wypominał mi co 5 minut Jose. -Wcale nie! Mówiłam, że poczekam, chcesz- idź, nabieraj, mam wodę, całą butelkę, podzielę się. Zresztą trafimy na drugie jezioro… Nie trafiliśmy.  Coś się stało z naszą nawigacją. Używałam smartfona, działała mi tylko mapa maps.me, w Armenii wyjątkowo dokładna, chociaż płaska, pozbawiona poziomic. Z biegiem dni nauczyłam się sobie z nią radzić, miałam jeszcze wydruki z netu i dużą mapę. Tu też byłam pewna, wiedziałam gdzie jestem, ale smartfon pokazywał inne miejsce. Strzałka (znacząca naszą pozycję) poruszała się z opóźnieniem, nie obracała. Nie wiem z jakiego powodu, może z zimna… Nie mogłam jej śledzić przez cały czas, bo zużyłabym baterie więc zamieniłam telefon na kompas. Przez jakiś czas szliśmy białym płaskowyżem lekko pod górę.  Wygodnie, wybrałam optymalną drogą, bez urwisk i bez labiryntu skał, ale jeziorko zostało z boku. Nie trafiłam. Niespecjalnie, pomimo tego Jose miał do mnie żal. Przed nami wynurzył się Ararat. Było pięknie. Wspaniała otwarta przestrzeń co jakiś czas ozdobiona intrygującym kopczykiem- z bliska kopcem. Nie wiemy co te budowle znaczyły, być może granice własności czy pastwisk, nas przyzwyczajonych do tak znakowanych dróg kusiły, sprowadzały na manowce.

Skrzyp śniegu, chlupot w przemoczonych butach, narzekanie Jose, też nie niewinnego, mapy Armenii które załadował na swój GPS znikły. Nie mieliśmy już więcej danych. Bezkres bez znaków i dróg. Rażąca biel. Musiałam być tym  zestresowana, bo tego dnia zgubiłam skarpetkę i rękawiczki. Nie znalazłam wody. Po południu zdecydowałam się zejść. Na cieplejszą zachodnią stronę, do Araratu. Jose nie zaprotestował. Mogliśmy oczywiście brnąć dalej w śniegu na południe, najszybciej byłoby zejść na wschód, ale oglądaliśmy Sewan już od kilku dni, a Ararat był dla nas nowy, fascynujący ponad morzem mgieł, w którym -wiedziałam to na pewno z mapy- ukryło się milionowe miasto. Erywań. Nic na to nie wskazywało, mgła była czyściutka i piękna. -To smog- upierał się Jose, nie zgadzałam się, ale nie dyskutowałam. Po co.

Skręciłam do ciemnego punktu na horyzoncie- płotu z kamieni. Ciągnął się od niego ślad drogi, wypukłość na przewianym śniegu. Spod pięknej góry na wprost nas opadał kanion. Zaryzykowaliśmy wędrówkę brzegiem z nadzieją że dolinę uda się jakoś przejść i będziemy mogli kontynuować marsz wzdłuż gór po zachodniej, nieco cieplejszej stronie. Szliśmy tak przez godzinę czy dwie, lekko w dół, skrajem urwiska. O zachodzie Jose znalazł skarb- niezamarzniętą do dna kałużę w kamiennej niecce, niżej była łączka bez śniegu i ostów, idealny biwak.

Nocą mgła opadła, Kotlinę Araracką wypełniło morze świateł. Nie było zimno.

Share

Armenia pieszo cz11- Geghama Mountains

-Niedźwiedź… co za bzdura śmialiśmy się sami z siebie rozmrażając buty. W słońcu nocne strachy wydawały się nieprawdopodobne. Złote trawy przebijające się przez śnieg. Łagodna linia pagórków, na horyzoncie Sewan. Ciepło, wzmocnione jeszcze ścianą pasterskiego domku. Był zamknięty, ale rozłożyliśmy się wygodnie na schodkach. Wczorajsza ucieczka w bok przesunęła nas o jedną rzekę na południe. Ruszyliśmy teraz wzdłuż niej prosto w górę. Niedługo na północnym zboczu pokazała się pasterska wieś, miejsce gdzie nawigacja wskazywała źródło. Być może tam byśmy nocowali gdyby nie panika panów z ciężarówki. Nie poszliśmy tam już, nie było po drodze. Nasza ścieżka wyprowadzała ponad urwisty kanion i skręcała na grań. Porzuciliśmy ją. Zeszliśmy stromym spalonym stokiem omijając śnieg. Bez raków był dla nas zbyt zmrożony.

Na dole upał. Domek, który okazał się stołem piknikowym, kamienny więc nadal obwieszony soplami, potem pasterska wioska, duża, opuszczona co najmniej 2 tygodnie temu. Za zwężeniem kanionu kolejna, też zabezpieczona na zimę. Pojedyncze domki pootwierane na oścież, większość pozaklejana folią. Obwieszona kłódkami. Źródło wody mineralnej (to wiem z nawigacji), woda ruda obrzydliwa w smaku. Potem droga w górę pięknej doliny i zagwozdka- nie podejdziemy bez raków! Powrót i próba z drugiej strony wsi, tam gdzie słońce wytopiło śnieg. Początkowo łagodnie, potem podmokło. Wysokie trawy. Przechodziliśmy z jednej strony rzeczki na drugą po oblodzonych kamieniach, po lodzie. Stromizna, oberwana ścieżka, prawie pion. Za nami złoto,  cień depcący nam po piętach .  -Jak  stąd zejdziemy?- deliberował Jose, ale mnie bardziej martwił niedźwiedź. W plecaku miałam wędzone ryby. Poprzedniej nocy opakowałam je w kilka folii, spaliśmy w zabezpieczonym miejscu, teraz  szliśmy w kompletną dzicz.

-Jestem głodna-oznajmiłam kiedy znów nas dotknęło słońce.-Nie, nie cukierki, lepiej pozbądźmy się ryb. Tak zrobiliśmy, były pyszne. Kręgosłupy powędrowały w dół rzeki. -Uff… po problemie- odetchnęłam na chwilę -nie bardzo- sprecyzował Jose.-Teraz dla odmiany śmierdzi nam z ust. Ruszyliśmy.  Śnieg już sztywniał od mrozu. Woda zamarzała. Płaskowyż, który się przed nami otworzył był kamienisty. Rozległy z pięknym widokiem na Sewan. Biegliśmy nim w stronę przełączki, na którą powinna wyjść niedostępna przez oblodzenie droga. Omijaliśmy dziury za kamieniami, szukaliśmy płytszych miejsc. Szło nam powoli, zmrok dla odmiany raczej się śpieszył. Rozbiliśmy namiot na kupie miękkiego śniegu wśród skał. Noc była upiornie zimna. Znów zamarzły buty Jose (tym razem schowane w nogach śpiwora), moje jak zwykle wsunięte pod głowę oblodziły się też z jednej strony. Po całym dniu w śniegu były zupełnie mokre, więc kiedy je założyłam na stopy obrosły lodem. Biwakowaliśmy na 3000 metrów.

Share
Translate »